niedziela, 16 grudnia 2018

Mistrzowska forma Anwilu

Wczoraj, po blisko trzech latach, znów obejrzałem "na żywo" zmagania drużyn ekstraklasy koszykarzy. Tak jak poprzednio, byłem w Dąbrowie Górniczej, a okazja była wyjątkowa, bo tamtejszy MKS podejmował aktualnego mistrza Polski, czyli Anwil Włocławek. Ten mecz zapowiadał się bardzo ciekawie, choćby dlatego, że stanęły naprzeciwko siebie zespoły, które w ostatnich tygodniach notowały dobrą passę. Mimo że potyczka miała raczej jednostronny przebieg, stała na wysokim poziomie i mogła podobać się kibicom.



Skupieni na trudnej rywalizacji w Lidze Mistrzów, podopieczni Igora Milicicia nie mieli zbyt udanego początku sezonu. W krajowych rozgrywkach przegrali walkę o Superpuchar, a później trzykrotnie schodzili pokonani z parkietu w pierwszych pięciu spotkaniach Energa Basket Ligi, m.in. sensacyjnie ulegli u siebie beniaminkowi ze Stargardu. Po tych wpadkach wyciągnęli wnioski, gdyż ostatnio mogli pochwalić się serią czterech kolejnych zwycięstw - i to za każdym razem wyjazdowych. W hali Centrum musieli radzić sobie bez leczącego uraz Kamila Łączyńskiego, na uraz narzekał również znakomicie ostatnio dysponowany Jarosław Zyskowski, który przesiedział całe zawody na ławce.

Dla odmiany, trener Jacek Winnicki miał do dyspozycji wszystkich graczy, ale jego team nie imponuje szerokością składu. Pomimo nieco słabszego składu niż w poprzednim sezonie, dotychczasowe wyniki wyglądały mniej więcej podobnie. Koszykarze z Dąbrowy Górniczej plasowali się nieznacznie za pierwszą "czwórką" - bilans 6 zwycięstw i 4 porażek. Warto przy tym zaznaczyć, że trzy poprzednie ligowe konfrontacje kończyły się ich sukcesem, a na szczególną uwagę zasługuje wygrana z mierzącym niezwykle wysoko Polskim Cukrem Toruń.

Oprócz rozgrywającego Treya Davisa, kapitalnie spisali się wówczas Cleveland Melvin i wybrany MVP całej kolejki Mathieu Wojciechowski. Wczoraj ci dwaj skrzydłowi zagrali jednak zdecydowanie gorzej. Tylko, że nawet ich lepsza dyspozycja to chyba byłoby za mało na powstrzymanie ekipy z Włocławka, która już w pierwszych minutach uzyskała kilkupunktowe prowadzenie. Gospodarze nie poddawali się i po pierwszej kwarcie przegrywali tylko 24:25. Na początku kolejnej ćwiartki mieli nawet cztery "oczka" więcej, ale wówczas goście pokazali swoją siłę. Kilka minut bez straconego punktu i świetnie rozwiązywane akcje ofensywne dały im 13-punktową przewagę. Jeszcze przed przerwą MKS nieco zmniejszył tę różnicę, lecz wynik 41:50 wskazywał, kto jest w korzystniejszej sytuacji na półmetku.

Po zmianie stron początkowo trwała wymiana ciosów, bez poważniejszych zwrotów akcji - utrzymywał się dystans od 8 do 12 pkt. Jeszcze pod koniec trzeciej kwarty kibice mogli mieć nadzieję, że team z Dębowego Miasta powalczy o zwycięstwo, ale kiedy obrońcy tytułu zdobyli osiem "oczek" z rzędu, po upływie 30 minut było już 60:76. Początek ostatniej ćwiartki to ciąg dalszy egzekucji - kolejne trafienia dołożył najskuteczniejszy tego dnia Chase Simon i Anwil miał już 23 pkt nadwyżki. Wydawało się, że Winnicki pogodził się z porażką, bo trzech Amerykanów powędrowało na ławkę, lecz ambitnie walczący zmiennicy nieco zniwelowali straty. Niczego to już jednak nie mogło zmienić, gdyż Rottweilery w pełni kontrolowały sytuację. Trudno zresztą, aby było inaczej, skoro w tym meczu goście zanotowali aż 70-procentową skuteczność rzutów z gry. W ostatniej minucie - ku radości kilkudziesięcioosobowej grupy swoich kibiców - postarali się o trzycyfrową zdobycz. 20-punktowa różnica jednoznacznie wskazuje, kto tego dnia był lepszy.

Triumfowała zespołowa gra Anwilu, na którego koncie zapisano aż 29 asyst. Jeśli chodzi o indywidualne oceny, to oprócz wspomnianego Simona (26 pkt, w tym 5 celnych "trójek"), bardzo dobre wrażenie pozostawił po sobie Walerij Lichodiej (15 pkt, 6/6 z gry), który w listopadzie złamał nos i grał w specjalnej masce na twarzy. Swoją szansę, spowodowaną urazami bardziej doświadczonych kolegów, wykorzystał 22-letni Igor Wadowski (12 pkt, 4/4 z gry). To ciekawy zawodnik, z którego włocławski klub powinien mieć jeszcze niemało pożytku. Publiczności w hali Centrum swoje wysokie umiejętności przypomniał Aaron Broussard, w poprzednim sezonie będący liderem dąbrowskiej drużyny. Generalnie trzeba powiedzieć, że praktycznie cała dziewiątka, jaką rotował Milicić, spełniła swoje zadania. Może nieco słabiej spisał się Josip Sobin, choć jego atuty są na tyle znane, że zapewne jeszcze niejednokrotnie będzie mocnym punktem swojej ekipy. Rottweilery z pewnością będą za to walczyć o obronę tytułu. Jeśli nadal będą prezentować tak wysoką dyspozycję, jak wczoraj, mają na to dość duże szanse. Niemniej to póki co, trochę teoria, bo wiadomo, że do play-off jeszcze mnóstwo czasu, a konkurencja nie śpi.

Gospodarze nie mieli wystarczających argumentów. Nieraz nie byli w stanie znaleźć recepty na szczelną obronę, o czym świadczy zaledwie 47-procentowa skuteczność. Owszem, powodzenie przynosiły im trochę szalone rzuty, choćby zza linii 675 cm. Do połowy drugiej kwarty najczęściej - i to zazwyczaj w ten sposób - punktowali Ben Richardson i Bartłomiej Wołoszyn (witany bardzo ciepło przez kibiców Anwilu, gdzie kiedyś występował), który sprytnie wymusił także faul przy próbie z dystansu. Jednak gdy później coraz częściej pudłowali, poza rozkręcającym się Davisem zabrakło innych alternatyw w ataku. Zawiedli wspomniani Melvin i Wojciechowski, którzy łącznie trafili tylko 4 na 15 rzutów z gry. Zdecydowanie za mało, jak na graczy operujących bliżej kosza. Notabene Davis, który okazał się najskuteczniejszy w swoim zespole (17 pkt), przodował też w niechlubnej rubryce - aż 7 strat pokazuje, że zawiódł w roli kreatora. 101 pkt straconych dowodzi też, że MKS miał spore problemy w defensywie przeciwko ruchliwym i bardzo dobrze usposobionym rzutowo rywalom.

Trochę szkoda, że 3-tysięczna hala Centrum nie była wypełniona nawet w połowie. Zapewne jakiś wpływ mogła mieć na to wczesna pora i transmisja w Polsacie Sport. Jednak wydaje się, że to już taka tendencja typowa dla klubów występujących na najwyższym szczeblu już kilka lat. Gdy pojawiłem się tam w sezonie 2014/2015 na meczu ze Stelmetem Zielona Góra (o czym wówczas napisałem kilka słów), MKS był beniaminkiem, a zawody śledził niemal komplet widzów. Można było odczuć podniosłość tego wydarzenia. Natomiast wczoraj zauważyłem, że to dla miejscowych pewna rutyna, specjalnie wielu emocji nie dostrzegłem - i nie chodzi tutaj o końcowy wynik, tylko ogólnie otoczkę widowiska.

Podsumowując - warto było się wybrać do Dąbrowy Górniczej, aby zobaczyć w akcji mistrza Polski oraz solidną ekipę z górnej połowy tabeli. Nawet jeśli ostatnie minuty przebiegały w jakby letniej atmosferze, spotkanie mogło się podobać. Było wiele szybkich i dynamicznych akcji, twardych starć i walki, a przecież o to chodzi w koszykówce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz