Dorota
Gburczyk-Sikora jest doskonale znana kibicom żeńskiej koszykówki,
zwłaszcza tym, którzy wspierają krakowską Wisłę. Jednak tak dla
małego przypomnienia – pochodząca z Łodzi skrzydłowa przez 10
lat broniła barw „Białej Gwiazdy”, długo będąc także
kapitanem drużyny, z którą trzykrotnie (2006-2008) zdobyła
mistrzostwo Polski. Na początku 2011 roku popularna „Doris”
poinformowała, że spodziewa się dziecka i kończy karierę. Nie
oznaczało to jednak rozstania z basketem - po powstaniu Akademii
Wisły CANPACK prowadziła zajęcia z młodymi adeptkami, a w
ubiegłym roku została dyrektorem Akademii. Pod koniec stycznia
rozmawiałem z Dorotą Gburczyk-Sikorą na temat tego ambitnego
projektu, jej wspomnień z koszykarskiej kariery oraz problemów tej
dyscypliny sportu w naszym kraju. Zapraszam do lektury tego wywiadu!
![]() |
Dorota Gburczyk w koszulce Wisły w 2009 roku - fot. Andrzej Opyrchał |
Jak
doszło do tego, że została Pani dyrektorem Akademii Wisły
CANPACK?
Dzięki
firmie CANPACK Akademia funkcjonuje już czwarty rok i wciąż się
rozwija. Mamy nadzieję, że w przyszłości ta pozytywna tendencja
będzie kontynuowana. Od trzech lat współpracuję z Akademią.
Byłam i wciąż jestem trenerem młodszych grup w Myślenicach. W
pracy z dziećmi wykorzystywałam całą swoją wiedzę i pasję,
zdobytą zarówno podczas kariery koszykarskiej, jak również
studiów podyplomowych na AWF w Gdańsku u prof. Tadeusza
Hucińskiego, dzięki którym uzyskałam uprawnienia trenera II klasy
koszykówki. Brałam także udział w organizacji Akademii. Jak
wiadomo, w ubiegłym roku we władzach TS Wisła doszło do zmian.
Klub przyjął nową, dynamiczną strategię rozwoju. Ponieważ byłam
związana z Wisłą wiele lat, dostałam wówczas od pani prezes
Marzeny Sarapaty propozycję objęcia tej posady. Nie wahałam się,
bo wiedziałam, że czeka mnie bardzo dużo pracy, ale to zmęczenie
będzie miłe, bo będę zajmować się tym, co kocham.
Jak
wygląda struktura Akademii?
Można
powiedzieć, że Akademia składa się z dwóch członów. Jeden z
nich to inicjacja koszykówki wśród najmłodszych, zapewnienie im
fizycznego rozwoju, zabawy, możliwości konfrontacji z innymi
dziećmi – takie zajęcia odbywają się w krakowskich szkołach
podstawowych, jak również w Zabierzowie, Myślenicach i Brzesku.
Dzieci z klas 5-6 pozyskujemy do grupy, która nosi nazwę „Sekcja
koszykówki” i odbywa bardziej profesjonalne treningi, biorąc
udział w rozgrywkach prowadzonych w ramach Krakowskiego Okręgowego
Związku Koszykówki. Mamy grupy dziewcząt, młodziczek i kadetek
oraz w porozumieniu z innymi krakowskimi klubami - Politechniką i
Koroną – wystawiamy swoje drużyny w kategorii juniorek starszych
oraz w drugiej lidze.
Co
uważa Pani za priorytet - wyniki tych młodych drużyn czy też
wychowanie przyszłych koszykarek?
Nasz
podstawowy cel można streścić w zdaniu: wytrenować i „stworzyć”
zawodniczkę, która miałaby takie umiejętności, aby otrzymać
szansę w ekstraklasie. Wiadomo, że do ekstraklasy można ściągnąć
każdego, ale nie każdy może tam grać. Kładziemy duży nacisk na
wyszkolenie tych zawodniczek, kosztem wyników naszych zespołów.
Dlatego chcemy, aby w perspektywie kilku lat wychodziły z naszej
Akademii młode koszykarki, które może nie będą od razu w
pierwszej piątce, ale swobodnie zmieszczą się w składzie, mogąc
rywalizować i nabierać doświadczeń od zawodniczek klasy
europejskiej czy nawet światowej.
Zapewne
przydatne w pełnieniu przez Panią funkcji dyrektora Akademii jest
ukończenie studiów podyplomowych z zarządzania organizacjami
sportowymi na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Taka
wiedza na pewno bardzo pomaga. Podczas tych studiów poznałam wielu
ludzi zajmujących się na co dzień tego rodzaju działalnością –
co prawda w innych dyscyplinach, ale wszystkie organizacje sportowe
działają podobnie. Teraz mogę wykorzystać cenne uwagi
przekazywane wówczas przez nich. Tak naprawdę jednak najwięcej
zdobywa się poprzez własne doświadczenie. Ten pierwszy rok to dla
mnie duża lekcja pokory, nauki, poznania tego świata od środka.
Przejdźmy
do rozmowy o Pani bogatej karierze koszykarskiej. Ze względu na
swoją mamę, chyba była Pani skazana na koszykówkę?
Zdecydowanie
tak. Mama – Teresa Strumiłło-Gburczyk, była wybitną koszykarką,
wielokrotną reprezentantką Polski. Również mój tata uprawiał
ten sport, lecz musiał przedwcześnie zakończyć karierę z powodu
kontuzji kolana, która w tamtych czasach stanowiła wyrok dla
sportowca. Co ciekawe - mama była bardzo sceptycznie nastawiona do
moich koszykarskich aspiracji, uważając, że powinnam zająć się
czymś innym. Natomiast tata spoglądał na to znacznie bardziej
przychylnie. Jestem uparta i jeśli coś sobie postanowię, to
zmierzam konsekwentnie, małymi krokami, do realizacji celu. Tak było
właśnie z koszykówką.
Rozpoczęła
Pani swoją karierę w klubie, w którym największe sukcesy odnosiła
Pani mama, czyli ŁKS Łódź.
ŁKS
był klubem położonym najbliżej domu – około 15 minut spacerem,
więc niejako naturalne było, że tam właśnie stawiałam pierwsze
kroki i nauczyłam się wszystkich podstaw. Poza tym w szkole
podstawowej i średniej uczęszczałam do klasy sportowej. Moim
pierwszym trenerem była Lucyna Smaczna. Mając 14 lat, jako
wyróżniająca się zawodniczka w swojej kategorii wiekowej,
zostałam włączona do pierwszej drużyny seniorek, która wówczas
zaliczała się do najsilniejszych w Polsce. Szybko dostałam szansę
debiutu w ekstraklasie i w meczu play-off – jeśli dobrze pamiętam,
to przeciwko Olimpii Poznań - zdobyłam swoje pierwsze punkty.
Zawsze opowiadam to jako anegdotę – dostałam piłkę z
zamkniętymi oczami, odwróciłam się, rzuciłam i wpadła. Z roku
na rok nabierałam doświadczenia, a miałam się od kogo uczyć.
Moimi koleżankami były późniejsze mistrzynie Europy – Elżbieta
Trześniewska, Sylwia Wlaźlak, Agnieszka Jaroszewicz.
Później
wyjechała Pani do USA, aby po roku wrócić i trafić do Wisły
Kraków. Przeprowadzka pod Wawel była raczej nieoczekiwana?
Nie
wiedziałam na jak długo jadę do USA, gdzie studiowałam i grałam
na uczelni, jednak byłam pewna, że nie wrócę już do
macierzystego klubu. Czasy się zmieniały, szukałam innych
możliwości rozwojowych. Kraków był tym miejscem, o którym
marzyłam – kochałam to miasto, mając nadzieję, że kiedyś będę
tutaj kontynuować swoją karierę. Zatem gdy pojawiła się oferta
Wisły, złożona przez nieżyjącego już trenera Andrzeja
Nowakowskiego, nie wahałam się ani przez moment, czy ją przyjąć.
Oczywiście nie żałuję tego kroku.
Najlepsze
chwile w Pani karierze to zapewne kolejne tytuły mistrza Polski?
Zależy,
z jakiej perspektywy na to się spogląda. ŁKS wspominam wspaniale,
bo to były lata młodości i mój dynamiczny rozwój. Czasem nawet
nieświadomie przeskakiwałam z poziomu na poziom, co patrząc z
dzisiejszej perspektywy, było czymś niesamowitym i zapewne niejedna
zawodniczka chciałaby znaleźć się w takiej sytuacji. Początki w
Krakowie były trudne, jednak – jak wspomniałam – jestem uparta
w dążeniu do realizacji celów. W tym miejscu trzeba chylić czoła
naszemu sponsorowi – firmie CANPACK, której pojawienie się w
klubie sprawiło, że nasze marzenia zaczęły się realizować.
Miałam możliwość gry i treningów z coraz lepszymi zawodniczkami,
zdobywania kolejnych tytułów mistrzowskich i Pucharu Polski, a
także awansu do Final Four Euroligi – niewiele koszykarek może
pomarzyć o udziale w tym turnieju. Zatem ten cały 10-letni okres
gry w Wiśle wspominam bardzo dobrze, może poza okresami, w których
nękały mnie kontuzje.
W
2007 roku w spotkaniach finałowych ekstraklasy wychodziła Pani w
pierwszej piątce, mając znacznie większy wpływ na postawę
zespołu niż we wcześniejszej części sezonu.
Jeśli
prześledzić wszystkie sezony, może poza tym ostatnim, to na ogół
byłam zauważana i doceniana dopiero w okresie play-off. Wcześniej
trenerzy dawali mi szansę, ale liczba minut, jakie otrzymywałam,
była różna. Jeśli nie byłam kontuzjowana, to zazwyczaj w
play-off mój udział w grze wzrastał. Wiedziałam, że nie jestem
zawodniczką, która rzuca po 20 pkt, bo to rola takich
indywidualności, jak Marina Kress, Anna De Forge, Dominique Canty,
Chamique Holdsclaw, Kara Braxton czy Jelena Skerović. Trzeba było
znać swoje miejsce, ale takimi elementami, jak walka na tablicach,
obrona, niezły rzut za 3 pkt, udowadniałam, że zasługuję na
zaufanie trenerów.
Najlepszy
występ w Pani karierze?
Było
to spotkanie przeciwko drużynie z Walencji, za kadencji trenera
Elmedina Omanicia. Czułam się przed nim źle, jednak po wejściu na
parkiet wszystko mi wychodziło. Kryłam wtedy jedną z najlepszych
zawodniczek w Eurolidze - Delishę Milton-Jones, którą potrafiłam
zatrzymać. Zazwyczaj pamięta się nie mecze, które są widoczne i
widowiskowe, lecz takie jakby inne momenty, dające wielką
satysfakcję, kiedy swoją ciężką pracą pomaga się zespołowi.
Czy
ogólnie jest Pani zadowolona ze swojej kariery?
Tak.
Miałam propozycje z innych klubów, ale jestem osobą, która bardzo
przywiązuje się do miejsca, w którym przebywa. Pokochałam Kraków,
pokochałam Wisłę. Nie myślałam o tym, aby zmieniać klub, tym
bardziej, że były tutaj wyśmienite warunki. Do ostatnich dni
swojej kariery mogłam grać ze znakomitymi koszykarkami,
występującymi w WNBA czy mistrzyniami świata. Pod tym względem
znajdowałam się więc w wyjątkowej sytuacji. Były trudne chwile,
gdy nie otrzymywałam zbyt wielu okazji do gry, ale ogólnie nie mogę
narzekać na los. Tym bardziej, że skończyłam karierę w dobrym
stylu. Sezon 2010/2011 rozpoczęłam dużo lepiej od poprzednich. Z
powodu problemów kadrowych trener Jose Hernandez zmuszony był wtedy
grać wąską rotacją. Wykorzystałam tę szansę – spędzałam na
boisku sporo minut, zanotowałam bardzo dobre spotkania. Pamiętam na
przykład jeden z ostatnich występów w Eurolidze - przeciwko Good
Angels Koszyce. Moją rywalką była grająca wcześniej w Wiśle
Candice Dupree, która później podeszła do mnie i powiedziała, że
miała ze mną bardzo trudną przeprawę. To są takie chwile, które
fajnie się dziś wspomina.
W
styczniu 2011 roku poinformowała Pani, że spodziewa się dziecka i
kończy karierę. Czy mimo to w późniejszym czasie chciała Pani
zmienić tę decyzję i jeszcze wrócić na parkiet?
W
pewnej chwili pojawiły się takie myśli. Nie miałam wtedy
możliwości powrotu do Wisły, otrzymałam oferty z innych klubów.
Stwierdziłam jednak, że nie jestem w stanie zostawić w Krakowie
rodziny, a nie mogłam przeprowadzić się razem z mężem, który
miał tutaj pracę. Nie żałuję, że tak się stało, bo kiedyś
trzeba powiedzieć „dość”. Dla sportowca jest ważne, aby
wyczuć ten właściwy moment, w którym się odchodzi. Podsumowując
– z perspektywy czasu uważam, że to ostateczne pożegnanie z
koszykówką przyszło w optymalnej chwili i jestem z tego faktu
zadowolona. Później otworzyły się przede mną ciekawe możliwości
pracy, a w ubiegłym roku nastąpił mój powrót do Wisły, już w
tej roli, o której mówiliśmy przed chwilą.
Jak
ocenia Pani postawę koszykarek Wisły CANPACK w tym sezonie?
Ogólnie
pozytywnie, choć zdarzają im się spore wahania formy. Mają za
sobą świetne mecze, po których ciężko doszukać się
jakichkolwiek mankamentów, jak również znacznie słabsze, gdy nie
potrafią opanować chaosu i mnożą się błędy - było to widoczne
w finale Pucharu Polski i ligowym starciu przeciwko Enerdze Toruń.
Generalnie jednak to ciekawa drużyna, dziewczyny posiadają naprawdę
duże umiejętności. Trzeba pamiętać o problemach kadrowych –
dwa miesiące temu dwie podstawowe koszykarki doznały przecież
poważnych kontuzji, co wymusiło na trenerze korektę wcześniejszych
koncepcji. Przy zachowaniu odpowiedniej koncentracji, odzyskanie
mistrzostwa Polski jest jak najbardziej realne. Chociaż na pewno nie
będzie łatwo, bo ponownie zapowiada się niezwykle zacięta walka w
play-off.
Jak
można porównać obecny poziom ekstraklasy do rozgrywek, w których
występowała Pani w ostatnich latach swojej kariery? Pojawiają się
różne głosy – na ogół twierdzi się, że dziś nie ma takich
indywidualności, jak wówczas, przez co poziom jest niższy, lecz
bardziej wyrównany, z kolei np. trener Dariusz Maciejewski rok temu wyraził odmienne zdanie, wskazując na ogólnie mniejszą
loteryjność umiejętności koszykarek trafiających do ekip w
polskiej lidze.
Jak
to często w takich ocenach bywa – punkt widzenia zmienia się od
punktu siedzenia. Przedstawiciele klubów corocznie walczących o
tytuł, jak choćby Wisła, mogą na tę kwestię spoglądać inaczej
niż osoby związane z klubami usytuowanymi w środku tabeli.
Osobiście wydaje mi się, że obecnie liga prezentuje niższy
poziom. W ostatnich latach nie mogliśmy obserwować w finale tak
wspaniałych widowisk, jak rywalizacja Wisły z ówczesnym Lotosem
Gdynia. Przypomnę, że przez trzy lata z rzędu o mistrzowskim
tytule decydowało wówczas siódme spotkanie. W 2007 roku zdobyłyśmy
złoto, mimo że gdynianki prowadziły już 3-1. Nikomu nic nie
ujmując, to tak znaczących indywidualności, jakie wówczas
występowały w obu ekipach, nie spotyka się dzisiaj na polskich
parkietach. Z obecnie grających wysokie umiejętności prezentują
choćby Cheyenne Parker czy Maurita Reid, ale nie zawsze wykorzystują
ten fakt, brakuje im stabilności. Liga może jest ciekawsza i
bardziej wyrównana niż w tamtym okresie, gdy właściwie rządziły
i dzieliły dwa zespoły, rozstrzygając wyłącznie między sobą
kwestię mistrzostwa. Teraz kandydatów do medali jest znacznie
więcej, dlatego - jak mówiłam - play-off powinien przynieść
bardzo dużo emocji, ale niepokoić powinna niższa frekwencja na
trybunach nie tylko w Krakowie, ale i w innych miastach. Ten fakt w
jakiś sposób daje odpowiedź na pytanie o atrakcyjność rozgrywek.
Myślę, że Wisła oddałaby wszystko za to, aby - jak przed laty -
koszykarki grały w swojej hali najważniejsze mecze sezonu przy
nadkomplecie publiczności. Jednym słowem - chciałabym, aby wróciła
tamta moda na koszykówkę.
Na
popularność każdej gry zespołowej niezwykle istotny wpływ mają
wyniki osiągane przez reprezentację, a te - jak wiadomo -
pozostawiają wiele do życzenia.
Niestety,
w niemałym stopniu to efekt przepisów obowiązujących w polskiej
lidze. Za moich czasów co najmniej połowę składu musiały
stanowić Polki. Te proporcje w meczowej kadrze sprawiały, że
chociaż teoretycznie istniał obowiązek gry tylko jednej polskiej
zawodniczki, a potem dwóch, to ich udział w grze był większy niż
obecnie. Sporo zatem korzystały, grając razem z renomowanymi
koszykarkami zza granicy. Obecnie sytuacja uległa pogorszeniu, bo
nie ma określonej minimalnej liczby Polek w składzie – ważne
tylko, aby jedna przebywała na boisku, a tak naprawdę wystarczy, że
zespół ma dwie czy trzy polskie zawodniczki, które będą
wymieniać się w trakcie gry. Odejście od zasady przewidującej co
najmniej 50% składu dla Polek, znacznie ogranicza im możliwość
rywalizacji i ogrywania się w lidze. Rozpatrując znaczny spadek
notowań reprezentacji, na pewno można też mówić o błędach w
szkoleniu młodzieży. Inna sprawa, że jeśli w każdym roczniku ze
Szkoły Mistrzostwa Sportowego wyszkoli się 10 czy 20 dziewczyn, to
gdzie one mają grać i rozwijać się przy obecnych przepisach? Są
pojedyncze wyjątki, jak Anna Makurat w Gdyni, która ma szansę
zaistnieć w poważnej koszykówce. Ale patrząc całościowo –
kluby nie stawiają na Polki. Uważam, że tutaj właśnie leży
przyczyna słabych wyników kadry. Nawet jeśli liga miałaby być
trochę słabsza przez kolejne sezony, to przez zwiększenie
możliwości gry naszych rodaczek w perspektywie kilku lat zyskałaby
polska koszykówka. Jeśli natomiast – o czym nieoficjalnie się
mówi – nastąpiłby ruch w drugą stronę, czyli przyjęcie
formuły open, znoszącej jakiekolwiek limity dla zawodniczek
zagranicznych, to skutki będą zabójcze dla reprezentacji.
Niestety, kluby nie myślą w szerszej perspektywie, spoglądając
głównie na swoje korzyści. Jak wspomnieliśmy, osiągnięcia
reprezentacji kreują modę na tę dyscyplinę. Jeśli więc Polki
będą mieć ograniczone możliwości występów w klubach, to nie
mamy co liczyć na poprawę wyników reprezentacji, a wtedy nie
będzie mody na kobiecą koszykówkę. I tutaj koło się zamyka.
Często powtarza się, że Polki urodzone w latach 90. prezentują
niższy poziom niż ich starsze koleżanki, ale dlaczego tak się
dzieje? Dziewczyny przechodzą przez kolejne szczeble młodzieżowe,
ciężko trenują, aż trafiają do drużyn seniorskich, a tam nie
dostają szansy i odpuszczają. Dlatego przy ustalaniu przepisów
określających wspomniane limity, trzeba mieć na względzie przede
wszystkim interes ogółu, czyli całej polskiej koszykówki i
reprezentacji. Powtarzam raz jeszcze - to właśnie poziom kadry
określa wartość danej gry zespołowej. Wracając do niskiej
frekwencji na meczach ligowych, według mnie jedną z przyczyn jest
to, że chyba we wszystkich dyscyplinach sportu kibice lubią
utożsamiać się ze swoim klubem, z zawodnikami. Wiadomo, że
rotacji personalnych w klubach jest sporo, ale łatwiej zatrzymać na
dłużej Polki niż zagraniczne koszykarki, które często pojawiają
się tylko na rok. Niejako naturalne jest, że kibice bardziej
emocjonują się postawą swoich rodaczek. Niestety, pod tym względem
w Wiśle jest zupełnie inna sytuacja niż dawniej. Przecież nie
tylko ja grałam tutaj przez wiele lat, lecz także Ewelina Kobryn,
Anna Wielebnowska, Paulina Pawlak czy Katarzyna Krężel. To tworzyło
pozytywną atmosferę, czułyśmy zainteresowanie i wsparcie kibiców.
Teraz tego brakuje. Jeżeli Polek jest mniej i ich zadaniem jest
głównie wypełnić ligowy limit, to niestety kibice mniej chętnie
pojawiają się na meczach.
Czy
Pani dzieci przedłużą tradycje koszykarskie w rodzinie?
Trudno
powiedzieć. Predyspozycje są, bo mający 6,5 roku Franio jest
wysoki, ale nie przejawia zbyt dużej sympatii do koszykówki,
znacznie bardziej preferując piłkę nożną i piłkę ręczną.
Kiedy pokazuję mu filmy z moimi meczami, to przez chwilę obejrzy,
jednak szybko się tym nudzi. Co do 20-miesięcznej córki Mai, to
powiem trochę żartobliwie - ostatnio przedstawiciel CANPACK
stwierdził, że dobrze byłoby wyszkolić zawodniczkę na
odpowiednim poziomie, na co odpowiedziałam, że będą musieli
zostać z nami przez najbliższe 15 lat, to może coś będzie
wiadomo, bo wtedy Maja będzie miała już lat 17. :) Planuję
zamontować kosz w przyszłym roku i mobilizować ją w tym kierunku,
ale czy będzie zainteresowana – nie wiem. Teraz dzieci mają tyle
różnych bodźców zewnętrznych i możliwości. Jeśli nie wróci
moda na koszykówkę – taka, jak w latach 90. XX wieku czy nawet
poprzedniej dekadzie – to ogólnie ciężko będzie o zachętę do
uprawiania tej dyscypliny sportu.
Nie słyszałem o tej pani. Miłi czytać jeśli ktoś robi to co kocha. rozbudowany wywiad. Ciekawe kto będzie następny do wywiadu. Pozdrawiam ciepło.
OdpowiedzUsuń