Dariusz Maciejewski od wielu lat
należy do ścisłej czołówki trenerów w polskiej ekstraklasie
koszykarek. W tym sezonie
szkoleniowiec z Gorzowa
Wlkp. potwierdza, że zna
się na swoim fachu. Dysponując składem, który nie rzuca na
kolana, uchodzącym w większości papierowych rozważań przed
startem rozgrywek za słabszy od co najmniej połowy ligowej stawki,
potrafił wszystko poukładać do tego stopnia, że po rozegraniu
trzech czwartych sezonu zasadniczego jego podopieczne plasują się w
ścisłej czołówce Basket Ligi Kobiet. O tym, co stoi za tym
nadspodziewanie dobrym rezultatem, a także o szeregu innych
koszykarskich zagadnień, z
tym doświadczonym
trenerem
rozmawiałem po zakończeniu półfinałowego meczu Pucharu Polski, w
którym jego drużyna przegrała w Krakowie z ekipą mistrzyń Polski
– Wisłą Can-Pack.
fot. Leszek Stępień / leszek-stepien.pl |
InvestInTheWest AZS AJP Gorzów
Wlkp. jest powszechnie
uznawany za
rewelację obecnego sezonu. Po rozegraniu szesnastu kolejek Pana klub
zajmuje trzecie miejsce, mając na koncie 12 zwycięstw. W czym tkwi
źródło tych bardzo dobrych wyników?
Jesteśmy fajnym zespołem,
bardzo dobrze rozumiejącym się nie tylko na boisku. Naszym celem
jest grać dobry basket i to nas napędza. Mamy charakterne
zawodniczki, grające z pełnym zaangażowaniem, chcące coś
osiągnąć. Nie zawsze nam wychodzi, gdzieś się potkniemy,
trafiając na silnego rywala, jak choćby w półfinale Pucharu
Polski przeciwko Wiśle. Generalnie idziemy jednak mocno do przodu z
nastawieniem na sukces.
Rozumiem, że celem na ten
sezon jest zdobycie medalu?
Na
początku nastawialiśmy się na to, żeby w ogóle zagrać w
play-off. To zamierzenie udało nam się zrealizować dość łatwo,
bo już w pierwszych dziesięciu kolejkach. Kolejne zwycięstwa dały
nam jeszcze więcej pewności siebie. Teraz chcemy utrzymać się w
pierwszej czwórce, co wcale nie będzie łatwe. Mamy trudny
terminarz, w odróżnieniu od kilku innych drużyn, jak choćby
Artego Bydgoszcz. Zrobimy jednak wszystko, aby przystąpić do
pierwszej rundy play-off z atutem własnego parkietu. Ma to dość
spore znaczenie, bo jesteśmy zespołem, który u siebie radzi sobie
zdecydowanie lepiej, tam jeszcze nie przegraliśmy. Jestem nawet
skłonny uważać, że takie spotkanie, jak to przed chwilą
zakończone - mimo że nie było rewelacyjne w naszym wykonaniu –
zakończyłoby się naszym zwycięstwem. W Gorzowie niesie nas hala,
jest większe prawdopodobieństwo, że będą nam wpadać rzuty w
sytuacjach, które w Krakowie nie kończyły się powodzeniem.
Wracając do tematu, to chcemy grać w tym roku jak najwyżej.
Podobnie było z Pucharem Polski – wcześniej nie stawialiśmy
sobie za cel zdobycia
tego trofeum, ale gdy przyjechaliśmy do Krakowa i dotarliśmy do
półfinału, postawiliśmy wszystko na jedną kartę i walczyliśmy
z Wisłą o zwycięstwo. Mamy wąski skład, ale kiedy już wchodzimy
na boisko, to każdy musi obawiać się nas, bo jesteśmy groźnym
zespołem. Oby
tak było nadal. Ważne,
aby omijały nas kontuzje, a także aby cały czas utrzymywało się
odpowiednie podejście mentalne i przekonanie, że przyszłość
należy do nas.
W poprzednim sezonie AZS nie
zakwalifikował się do play-off. Jakie były przyczyny tego
niepowodzenia?
Mało
kto pamięta już, że taka zawodniczka, jak Kelley Cain, która dziś
jest gwiazdą Energi Toruń, nie występowała przez prawie całą
rundę, ponad trzy miesiące lecząc kontuzję. Nie da się ukryć,
że było to dla nas spore osłabienie. Jednak gdy poznaliśmy
diagnozę, uznaliśmy, że nie będziemy na siłę szukać kogoś na
jej miejsce. Dzięki temu zaoszczędziliśmy trochę środków i w
lecie udało się sprowadzić do Gorzowa Paulinę Misiek, która
odgrywa w tej drużynie dość istotną rolę. Takiego gracza bardzo
brakowało nam w poprzednim sezonie.
W 2009 i 2010 roku AZS
osiągnął największe sukcesy w swojej historii, sięgając po
wicemistrzostwo Polski. Czego wówczas zabrakło, aby w rywalizacji
finałowej pokonać ówczesny Lotos Gdynia?
Na
pewno bliżej
złota byliśmy, gdy drugi raz walczyliśmy w finale. Po
meczach w Gorzowie był remis 1-1, a
na
początku trzeciego starcia Ludmiła Sapowa, czyli jedna z naszych
kluczowych koszykarek, skręciła kostkę. Było to dla nas wielkie
osłabienie – myślę, że gdyby Rosjanka była zdrowa, to nasze
szanse na końcowy sukces byłyby większe. W sporcie trzeba mieć
trochę szczęścia.
Jakby nie spojrzeć - to były
duże sukcesy, biorąc pod uwagę, że klub zaczynał praktycznie od
podstaw.
Przeszedłem
długą drogę, począwszy od II ligi do Euroligi. Gdy w 2000 roku
powróciłem do Gorzowa, przejąłem zespół kadetek, występujący
wówczas w II lidze. Sukcesywnie pięliśmy się do góry. Doszliśmy
do poziomu, na którym potrzeba było wzmocnienia organizacyjnego,
większych pieniędzy, logistyki. Oczywiste jest przecież, że start
w Eurolidze wymaga odpowiedniego poziomu w tym zakresie, ale nie
tylko. Warto wspomnieć tutaj o jednej kwestii, której doświadczyli
w Gdyni – gdyby tam wcześniej powstała tak
piękna
hala, to zapewne do dzisiaj klub z tego miasta byłby w europejskiej
czołówce. Trzeba wyciągać wnioski z przeszłości i
optymistycznie spoglądać w przyszłość, szkolić, szkolić i
jeszcze raz szkolić. Dwa lata z rzędu wygraliśmy ogólnopolską
klasyfikację w kategorii najlepiej szkolącego klubu w sporcie
dziecięcym i młodzieżowym. W AZS-ie
trenuje ponad 500 koszykarek i dzieci, pracuje z nimi dwudziestu
kilku trenerów, jest ekstraklasa, I liga, zamierzamy zgłosić do II
ligi drużynę 15- i 16-latek. Mamy pomysł na dalsze funkcjonowanie,
musimy być w tym wszystkim cierpliwi i nie załamywać się
pojedynczymi porażkami, ale mieć przekonanie, że przyszłość
należy do takich klubów, jak nasz.
Dwa sezony w Eurolidze
stanowiły zapewne dość cenne doświadczenie.
Zdecydowanie
tak. Mocno utwierdziłem się w przekonaniu, że można coś zrobić
za stosunkowo nieduże pieniądze. Mając najniższy budżet,
potrafiliśmy wygrać cztery mecze. Nie odstawaliśmy mocno od innych
euroligowych drużyn. Rywalizacja z najlepszymi w Europie dała mi
bardzo dużo pod względem mentalnym. Pojawiła się propozycja
objęcia funkcji selekcjonera reprezentacji Polski, która też była
pokłosiem tego, że nie byłem z pierwszej łapanki, lecz
zaistniałem jako trener w rywalizacji międzynarodowej. Sama analiza
spotkań, przygotowanie się, scouting, podglądanie trenerów
należących
do najlepszych w tym fachu powoduje, że cały
czas człowiek jest
pod presją nauki. Otwarty umysł i zdolność obserwacji pomaga
wówczas wyciągać właściwe wnioski.
W 2011 roku prowadzona przez
Pana reprezentacja zajęła 11.
miejsce na Mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce. Ten
wynik zgodnie uznano
za porażkę. Czy patrząc z perspektywy prawie 6 lat, coś zmieniłby
Pan w doborze zawodniczek, taktyce bądź
przygotowaniach?
Jeśli
chodzi skład, to praktycznie nie miałem wyboru. Obejmując kadrę,
rozmawiałem z ówczesnym prezesem Polskiego Związku Koszykówki –
Romanem Ludwiczukiem. Mieliśmy konkretny pomysł oparcia zespołu na
trzech koszykarkach. Jednak – jak wiadomo - Agnieszka Bibrzycka
kilka miesięcy przed Eurobasketem zaszła w ciążę, Ewelina Kobryn
podpisała kontrakt w lidze WNBA, przez co nie przygotowywała się z
kadrą, dołączając do nas krótko przed startem imprezy, natomiast
będąca dziś jedną z wiodących postaci czołowego
europejskiego klubu
Kristi Toliver nie otrzymała polskiego obywatelstwa. Wierzyłem, że
jeśli zbudujemy taki trzon, to będziemy mieć bardzo mocną
drużynę,
bo te
zawodniczki
posiadały
bardzo duże
umiejętności. Pozostałe dołożyłyby swoje i zagralibyśmy dużo
lepiej. Niestety, tak się nie stało, a na dodatek kilka innych
wypadło z powodu kontuzji. Doszło do tego, że musiałem sięgnąć
po koszykarki, które nie figurowały w szerokiej, 24-osobowej
kadrze. Wszystko się posypało. Niestety, tak naprawdę to były
mistrzostwa niechciane przez sam PZKosz, trwały
zawirowania wokół organizacji mistrzostw.
Podczas zgrupowań trwały rozmowy, czy od kolejnego sezonu w lidze
ma występować jedna Polka, czy też dwie. W ogóle nie było
sprzyjającej atmosfery dla
zbudowania zespołu, który mógłby osiągnąć sukces.
Jednak z perspektywy czasu, patrząc, że na ostatnim Eurobaskecie
nie wygraliśmy ani razu, a w 2011 roku przynajmniej przeszliśmy
pierwszą fazę, nie uważam, że było tak źle. Nie odbieram tego
wyniku jako własnej porażki, ale
uważam,
że było to kolejne doświadczenie w mojej karierze.
Przepis o dwóch Polkach
obowiązuje w ekstraklasie już blisko 10 lat, z dwuletnią przerwą.
Czy uważa Pan, że te reguły przyniosły pozytywne efekty? Bo
patrząc na wyniki reprezentacji, wydaje się, że problem leży
gdzie indziej…
Cały
czas dyskutujemy na ten temat, nawet dzisiaj mieliśmy spotkanie na
ten temat. Wkrótce to się rozstrzygnie, w jedną lub drugą stronę.
Uważam, że nie można bać się podejmowania pewnych
decyzji,
trzeba brać za nie odpowiedzialność – dotyczy to zarówno
PZKosz, jak i klubów. To
jest złożony temat, który trzeba
bardzo dokładnie przeanalizować, odpowiadając
na pytanie, czy
ten
przepis przyniósł
korzyści. Celem ma być dobro nadrzędne, czyli reprezentacja
Polski.
Zetknąłem się z opiniami,
że kilka lat temu – gdy Pana klub sięgał po medale - poziom
polskiej ekstraklasy był wyższy niż obecnie. Czy podziela Pan ten
pogląd?
Mam
odmienne zdanie. Uważam, że to dzisiaj liga jest zdecydowanie
mocniejsza. Owszem, nie ma takich gwiazd, jak choćby Catchings.
Jednak w porównaniu do tamtego okresu zawodniczki zagraniczne
prezentują generalnie wyższe umiejętności. Wynika to choćby z
większej liczby menedżerów, przez co można bardziej
optymalnie wybrać
graczy na
odpowiednim poziomie.
Kiedyś raczkowaliśmy w tych kwestiach, wobec czego dobór
zawodniczek zagranicznych wiązał się z bardzo dużą
przypadkowością, której teraz tak naprawdę już nie ma. Jeśli
chodzi o ligę, to nie mamy czego się wstydzić. W Europie
ustępujemy Turcji i Rosji, z tym, że w tym drugim kraju bardzo
mocne są tylko cztery ekipy, reszta już dużo słabsza. U nas
poziom pierwszej „ósemki” jest bardzo wysoki, niespotykany w
poprzednich latach. Nie mogę już doczekać się fazy play-off,
zapowiadającej się fascynująco. Praktycznie osiem klubów zgłasza
medalowe aspiracje – to sytuacja zupełnie bezprecedensowa. W tej
chwili z tabeli wynikałoby, że tak mocny personalnie i finansowo
zespół, jak Basket Gdynia, trafi w pierwszej rundzie na Wisłę,
która wcale nie miałaby łatwej przeprawy. Gra w ćwierćfinale
toczy się do trzech zwycięstw i nie będzie tutaj żadnego
przypadku.
Najlepsza koszykarka, z którą
Pan pracował?
Kiedy otwieramy szkółki w
Gorzowie lub okolicach, zawsze powtarzam dzieciom, że wbrew pozorom
koszykówka jest sportem dla wszystkich – i dla wysokich, i dla
małych. Potwierdzeniem tego niech będzie, że najlepszą
zawodniczką, z którą pracowałem, była mierząca 167 cm Samantha
Richards. Australijka wyróżniała się wielkim sercem do gry i
wielkimi umiejętnościami. Jeśli chodzi o Polki, to Agnieszka
Szott-Hejmej i Justyna Żurowska-Cegielska są zawodniczkami, z
którymi pracowałem wiele lat i myślę, że trochę pomogłem im w
dalszym rozwoju karier. Cieszę się, że posiadane przez Agnieszkę
i Justynę umiejętności pozwalają im tak długo utrzymywać wysoki
poziom.
W trakcie swojej pracy w
Gorzowie otrzymywał Pan oferty z innych klubów. Czy gdyby dziś
pojawiła się korzystna propozycja z wysoko notowanego klubu, to
przyjąłby ją Pan?
Zgadza się, miałem oferty z
różnych klubów – polskich i zagranicznych. To zainteresowanie
cieszyło mnie jako trenera, wybór należał do mnie. Nie ma co
rozpatrywać, czy zrobiłem dobrze, czy źle. Nie żyję historią,
tylko tym, co jest teraz. Właśnie najfajniejsze jest to, że w
życiu można dokonać wyboru, a nie tułać się, czekając na jakąś
padliniarską ofertę. Trzeba myśleć o tym, aby pracować w swoim
mieście, robić tam coś dobrego. Jestem gorzowianinem – w tym
mieście urodziłem się, wychowałem i mieszkam, jedynie z dwuletnią
przerwą na pracę w Ślęzie Wrocław. Jak wspomniałem - po
powrocie zacząłem budować drużynę od podstaw. Z tamtego okresu
pozostała do dziś rodowita gorzowianka - Kasia Dźwigalska, która
jest takim połączeniem tych początków i teraźniejszości.
Co jest najważniejsze w pracy
trenera?
Trener nie może oszukiwać. Musi
maksymalnie poświęcić się tej pracy i być stuprocentowo
przygotowany pod względem mentalnym, technicznym, taktycznym. Jeśli
ujawni przed zawodnikiem czy zawodniczką jakąkolwiek słabość, to
jego dni są już policzone. Trener nie może również uwierzyć w
swoją wielkość po kilku zwycięstwach, musi ciągle się
doskonalić. W sport, a zwłaszcza pracę trenerską, wkalkulowane są
sukcesy i porażki. Trzeba cieszyć się zwycięstwami, ale nie wolno popadać w euforię, zachowując równowagę, która powinna być
pewnym wykładnikiem życia trenerskiego. Trzeba mieć charyzmę,
pasję, bez której nie ma szans zajść daleko. Ten zawód zabiera
bardzo dużo energii, poświęcając rodzinę i wszystko, co wokół
się dzieje. Nie można także rozdrabniać się, nie koncentrując
się na istotnych sprawach w danym momencie. Podsumowując –
ważnych jest bardzo wiele czynników, ale bez pasji, całkowitego
zaangażowania, samodoskonalenia nie ma mowy o tym, aby stać się
topowym trenerem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz