piątek, 11 listopada 2016

M-System - za i przeciw

Jakiś czas temu napisał do mnie Jacek Drzystek z Rzeszowa, przedstawiając główne założenia opracowanego przez siebie tzw. M-Systemu, zamiennie nazywanego także "polskim". Według zamysłu autora, jego system miałby w różnych rozgrywkach sportowych wejść w miejsce tradycyjnego, określanego powszechnie jako "angielski". Być może dla niektórych brzmi to tajemniczo (zwłaszcza patrząc na poniższy graf, stworzony przez J. Drzystka), więc postaram się wyjaśnić, o co chodzi.



System "angielski" (zwany czasem "kołowym") jest stosowany powszechnie i do bólu prosty. Przykład pierwszy z brzegu to liga licząca 16 drużyn. Każda z nich dwukrotnie mierzy się z pozostałymi, czyli wszystkie rozgrywają 30 kolejek i na podstawie wszystkich wyników tworzona jest tabela, rozstrzygająca o tytule mistrzowskim bądź awansie, a także spadku. Czyli brzmi bardzo znajomo dla kogokolwiek, kto choć trochę interesuje się futbolem lub innymi grami zespołowymi. Te reguły są oczywiste i znane od ponad 100 lat w piłce nożnej, a nieco później zostały przyjęte w innych dyscyplinach. Dla wielu są tak pewne i stałe, że nie budzą wątpliwości, czy mogłoby dziać się inaczej (pomijam tu lekkie modyfikacje klasycznego systemu, np. poprzez wprowadzenie grupy "mistrzowskiej" i "spadkowej", jak choćby dzieje się od trzech lat w polskiej ekstraklasie piłkarskiej).

Do wyjątków należy J. Drzystek, grający kiedyś w piłkę w podkarpackich ligach regionalnych. Kilkanaście lat temu doszedł do wniosku, że te zasady są nonsensowne. Podkreśla, że pochodzą z XIX wieku, były pierwszymi, jakie wymyślono, od tego czasu świat we wszystkich dziedzinach życia poszedł do przodu, a zasady, według jakich toczą się rozgrywki dalej są takie same. Krytykuje niesprawiedliwość systemu "angielskiego", podkreślając, że dużo zależy w nim od samego terminarza - dla jednych może on być szczęśliwy, gdyż przyjdzie im zagrać z zespołami znajdującymi się akurat w słabszej dyspozycji, a inni zetkną się z rywalami będącymi na fali. Przykład? Borussia Dortmund bezwzględnie wykorzystała na starcie fazy grupowej Ligi Mistrzów ewidentny kryzys Legii, pokonując ją na wyjeździe 6:0, za to Real Madryt miał w zeszłym tygodniu "mniej szczęścia", natrafiając w Warszawie na spory opór mistrzów Polski i tylko zremisował. Zatem - według twórcy M-Systemu - Borussia zyskała na takim terminarzu, a Real stracił. Co najmniej równie krzywdzące miałyby być play-offy, w których można zaprzepaścić dorobek zebrany podczas całego sezonu. Takie sytuacje zdarzają się dość często w grach zespołowych - przykładem podanym przez autora jest ekstraklasa hokeja, gdy wyraźnie najlepszy po fazie zasadniczej klub z Sanoka przegrał w półfinale z czwartą Cracovią. Argumentów na rzekomą szkodliwość obowiązujących reguł J. Drzystek przytacza o wiele więcej.

Opracowany przez siebie system "polski" określa natomiast jako pucharowy, w którym nikt nie odpada. Uczestników jest znacznie więcej niż w tradycyjnej lidze, ale nie ma żadnej tabeli. Podstawowym wyznacznikiem określania poziomu danej drużyny są ostatnie wyniki. Czyli coś w stylu "jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz". Na tej podstawie zespoły grupowane są na kilku szczeblach - awansują lub zostają na najwyższym w przypadku zwycięstw, porażki spychają ich na niższy. Kto z kim, ile razy i na czyim terenie zagra w danym sezonie określa właśnie ten specyficzny, zmieniany na bieżąco ranking. Nie ma wątpliwości, że z uwagi na te kilka szczebli i dużo większą liczbę startujących niż obecnie, nie ma jakiejkolwiek możliwości, aby dany team zmierzył się ze wszystkimi w tak zaprojektowanej lidze. Co ważne - każde spotkanie musi zostać rozstrzygnięte, zatem nie ma remisów. Efektem tych założeń miałoby być wyeliminowanie kunktatorstwa, meczów o tzw. pietruszkę, minimalizmu, nie wspominając o kwestiach korupcyjnych. Taka sytuacja spowodowałaby - zdaniem autora - zwiększenie zainteresowania różnymi rozgrywkami, a tym samym wpływów za transmisje i reklamy (więcej na temat M-Systemu można dowiedzieć się choćby z artykułu jednej z lokalnych gazet).

Cóż, jakkolwiek próbuję, to nie mogę odnieść się do tego pomysłu entuzjastycznie. Dlaczego? Nie dziwią mnie poszukiwania formuły, której celem byłoby wykluczanie meczów "o nic" czy nie wzbudzających większej uwagi, jednak te kroki są zbyt radykalne. Cechująca system "polski" permanentna rotacyjność nie byłaby jasna dla przeciętnego zjadacza chleba. Ponadto mogłaby sprawić problemy logistyczne w planowaniu dokładnych terminów spotkań, zwłaszcza jeśli z uwagi na wszechwładne telewizje dana kolejka jest rozłożona na 3-4 dni, a w trakcie tygodnia kluby występują w pucharach. Idąc na stadion czy do hali kibice nie mieliby pewności z kim, kiedy dokładnie i gdzie ich pupile zagrają za tydzień. Bezpośrednie potyczki między ligowymi hegemonami mogłyby... się znudzić, zwłaszcza że jakaś część z nich w początkowej czy środkowej części sezonu tak naprawdę nie decydowałaby o niczym - porażka nie przekreślałaby szans na późniejsze wyrównanie rachunków po wygraniu kilku kolejnych gier z innymi rywalami. Czyli system quasi-pucharowy, a filozofia uczestników typowa dla "złego" systemu ligowego. Niektórych zjawisk nie dałoby się chyba całkowicie wyciąć.

Mam nieodparte wrażenie, że stracilibyśmy coś jeszcze, dodającego sportowi kolorytu. Czy w eliminacjach piłkarskich Mistrzostw Świata San Marino zagrałoby z Niemcami, Liechtenstein z Hiszpanią, a Malta z Anglią? Nie, nigdy nie doszłoby do takich konfrontacji! Dla najsilniejszych na kontynencie futbolowych federacji uniknięcie meczów z outsiderami byłoby nie tyle do przełknięcia, co wręcz korzystne finansowo, bo w zamian czekałoby widowisko na znacznie wyższym poziomie - z inną drużyną z czołówki, a w najgorszym wypadku solidnym średniakiem. Większa uwaga mediów, kibiców, wyższe wpływy z transmisji, reklam itp. Tylko czy o to chodzi? Czy przysłowiowe starcie Dawida z Goliatem zawsze musi skończyć się w jeden i ten sam sposób, czyli wysoką wygraną tego drugiego? Wydarzenia, które dla gwiazd piłki są jednym z setek występów na murawie, w państewku mniejszym od niejednej z krakowskich dzielnic stanowią dla wszystkich mieszkańców prawdziwe święto. Rynek bardzo mały, ale wszystkiego nie można przeliczać na kasę. Zresztą gdyby tak było, to już dawno wystartowałaby zamknięta, elitarna liga, złożona z najsilniejszych klubów europejskich (mówiło się o takiej też w koszykówce czy w hokeju). Większe profity pewne, dużo emocji także, ale czy kiszenie we własnym sosie nie bywa po jakimś czasie nudne? Bez względu na wynik, wyjazdy Realu czy Barcelony do Granady lub Gijon również mogą mieć swoją otoczkę, specyfikę, podsycając jeszcze popularność tej dyscypliny. W M-Systemie ligowi outsiderzy przez co najmniej kilka lat nie stawialiby czoła potentatom, często w ogóle nie dochodziłoby do takich batalii. Będę upierać się, że w każdej dyscyplinie takie mecze, zwłaszcza odbywające się na przysłowiowej prowincji, są ważnym elementem sportowej rywalizacji, będąc wielką atrakcją dla tamtejszych kibiców. Pozbawienie tych niżej notowanych takiej możliwości nie będzie korzystne dla ich rozwoju. Oczywiste, że ci "mniejsi" sami muszą pracować nad swoimi postępami, lecz to od najsilniejszych mogą w największym stopniu pobrać stosowne nauki, widząc swoje niedoskonałości. A jeśli sprawią sensację czy choćby dużego kalibru niespodziankę, to będzie o nich głośno.

Kłania się tutaj spotkanie Legii z Realem. Teoretycznie mistrzowie Polski nie mieli prawa dorównać "Królewskim", a przy szerszej ("M-Systemowej") formule rozgrywek, zawierającej swoisty ranking uzależniony od ostatnich wyników nie mogliby nawet śnić o tym, że dostąpią zaszczytu gry przeciwko CR7 i spółce. Tymczasem na boisku mało brakowało, aby odnieśli zwycięstwo. Czy - jak sugeruje J. Drzystek - tegoroczni triumfatorzy Ligi Mistrzów stali się ofiarami systemu, bo terminarz nakazywał im grać z warszawskim zespołem, który po zmianie trenera przezwyciężył wrześniowy kryzys, notabene bezlitośnie wykorzystany przez Borussię? Absolutnie nie! Dla tak potężnego klubu jest obojętne kto, kiedy i gdzie będzie rywalem. Piłkarze ze stolicy Hiszpanii popełnili jednak błąd - chcieli wygrać na stadionie Legii niewielkim nakładem sił, za co spotkała ich kara. Zapewne są świadomi, że gdyby bardziej się postarali, dodaliby do swojego dorobku trzy "oczka", a nie tylko jedno. Zwyżka formy graczy prowadzonych przez Jacka Magierę nie miałaby wtedy żadnego znaczenia. Dlatego użalanie się nad krzywdą Realu uważam za nieporozumienie. Tę stratę gracze trenera Zidane'a jak najbardziej są w stanie powetować sobie w dwóch ostatnich kolejkach. Zresztą jaką różnicę sprawi im pierwsze bądź drugie miejsce w kontekście 1/8 finału? Obojętnie kogo przydzieli wtedy los, od lutego do maja będą musieli prezentować odpowiednią dyspozycję, aby znów wznieść do góry okazały puchar - wówczas terminarz fazy grupowej i wydarzenia z 2 listopada w Warszawie będą dla nich równie istotne jak przysłowiowy zeszłoroczny śnieg. Sądzę, że podobnie wyglądałoby podejście Realu, gdyby bój z Legią odbywał się w ramach systemu "polskiego" (rzecz jasna przy założeniu, że w ogóle pozwoliłyby na to poprzednie wyniki obu ekip). Górę wzięłaby kalkulacja "Królewskich" w stylu:  Trzeba ekonomicznie rozkładać siły, do końca sezonu jeszcze daleko, jesteśmy od nich dużo lepsi, więc gdyby mocniej się postawili, to jakoś ich przepchniemy (w najgorszym razie w dogrywce bądź karnych).

Rozpisałem się trochę na temat niedawnych wydarzeń, aby pokazać, że nie ma idealnych systemów rozgrywek, podobnie jak nie jest możliwa permanentna gra każdego zespołu na pełnych obrotach. Obniżka formy, problemy zdrowotne zawodników czy zwyczajne zlekceważenie przeciwnika były, są i będą wkalkulowane w ryzyko tego biznesu i dotyczą wszystkich drużyn. Niekiedy efektem tych zjawisk jest wpadka potentata w starciu z ligowym średniakiem, a nawet słabeuszem. Utrzymywanie przez faworyta odpowiedniej koncentracji nie jest łatwe, zwłaszcza gdy skazany na pożarcie z wielkim zacięciem broni się przed spadkiem. Czy nie ma do tego prawa? Nieraz batalia o zachowanie ligowego bytu jest znacznie ciekawsza - w sensie emocji - od tej na górze tabeli.

Nie jestem leśnym dziadkiem, nie czerpię żadnych profitów z utrzymywania się systemu "angielskiego", ani nie czuję się przez nikogo zmanipulowany. Po prostu ta formuła jest powszechnie zrozumiała i miarodajna. Grasz po dwa razy z każdym spośród pozostałych uczestników, porównując się z nimi punktowo. Masz okres, w którym wszystko świetnie wychodzi, ale potem przychodzą ciężkie chwile. Inni też muszą zjeść tę żabę. Na to, kto i jak przetrwa zmienności, wpływ ma szereg czynników - poza opisanymi wyżej, również kompetencje trenera, umiejętności radzenia sobie z presją i sytuacja finansowa klubu. Każda ekipa ma takie same warunki formalne przed startem, później od zawodników i trenera zależy jaki będzie skutek na mecie. Nie twierdzę, że w M-Systemie byłoby inaczej, bo i tam "wystarczy" wygrywać. To oczywistość, jednak jakoś trudniej zmierzyć te efekty, nie stosując porównywalnych kryteriów, czyli ci sami rywale, tyle samo razy, wspólna tabela. Fakt, że ten system "angielski" pochodzi z XIX wieku, w niczym go nie dyskwalifikuje. Powiem więcej - piłka nożna jest tak popularna m.in. dzięki stosunkowo prostym przepisom gry, stworzonym także około 150 lat temu. Czy gdyby były mniej czytelne, cieszyłaby się podobnym zainteresowaniem? Być może tak, lecz na pewno trudniej byłoby ją przyswoić tak szerokim masom (co nie oznacza, że nie powinny być wprowadzone pewne nowinki, choćby challenge).

O ile w krajowych ligach piłkarskich klasyczny play-off występuje niezwykle rzadko (głównie chyba w USA) i jakoś do tego już przywykłem, to nie jestem w stanie wyobrazić sobie gier halowych bez tej formuły. To zawsze są bardzo ciekawe, trzymające w napięciu widowiska. Także tutaj zasada jest prosta i bezwzględna. Zarzuty niesprawiedliwości play-off niekiedy pojawiają się, ale przystępując do sezonu, wiadomo jak wyglądają zasady i kiedy są najważniejsze spotkania. Nie znaczy to, że powinno się przespać całą część zasadniczą, gdyż wtedy bez atutu własnego boiska można się przeliczyć. Co by jednakże nie mówić, to kluczem jest zbudowanie odpowiedniej formy na play-off. Konieczność udowodnienia swojej wyższości nad tym samym przeciwnikiem 2, 3 lub 4 razy w ciągu kilku bądź kilkunastu dni powoduje, że ten etap jest prawdziwym testem charakteru dla poszczególnych drużyn. A że lider nieraz traci cały swój dorobek, zaś mistrzem zostaje ktoś z dalszych miejsc? Cóż, nikt nie powiedział, że sport musi być do końca sprawiedliwy. Weźmy zwykły mecz piłkarski - może wygrać zespół, który z przebiegu 90 minut najzwyczajniej na to nie zasłużył. A dogrywka (zwłaszcza obowiązujący kiedyś "złoty gol") czy rzuty karne, czyli prawdziwa loteria? Podobnie w koszykówce czy piłce ręcznej - tam można roztrwonić w końcówce relatywnie dużą przewagę, wypracowaną wcześniej. W siatkówce nieraz zwycięzcą jest team, który w całych zawodach uzbierał mniej "oczek". Czy to fair? Niby nie, ale taka jest specyfika tej gry, generalnie niekwestionowana przez zawodników, trenerów, fachowców i kibiców. Wydarzenia w tych dyscyplinach mają jeden wspólny mianownik - wielkie emocje, niepewność końcowego rezultatu. Tak samo jest w play-offach.

Mimo tych sceptycznych uwag dotyczących M-Systemu, uważam, że można byłoby rozważyć jego testowanie w szerszym zakresie niż dotąd udało się to pomysłodawcy. J. Drzystkowi należą się gratulacje za kreatywność i konsekwencję, z jaką forsuje tę inicjatywę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz