Finał play-off Basket Ligi Kobiet nie zaczął się pomyślnie dla obrończyń tytułu. Kilka godzin temu we Wrocławiu z parkietu w roli zwyciężczyń zeszła Ślęza, pokonując - oczywiście ku ogromnej radości swoich kibiców - Wisłę Can-Pack Kraków 71:65. Odnieść można wrażenie, że to bardziej ekipa ze stolicy Małopolski ten mecz przegrała...
Zaczęło się bardzo dobrze dla wiślaczek, które w połowie pierwszej kwarty, po punktach Sandry Ygueravide, prowadziły 12:3. Największym problemem wrocławianek była jednak w tym momencie kontuzja ich podkoszowej liderki - Nikki Greene. Po jednym ze starć Amerykanka niefortunnie padła na parkiet i nie była w stanie wstać o własnych siłach. Wydawało się wówczas, że jej absencja w dalszej fazie zawodów będzie wodą na młyn dla przyjezdnych. Po części tak było, choć właśnie... powinno być bardziej.
Podopieczne trenera Arkadiusza Rusina szybko wyciągnęły wnioski z tej sytuacji. Dłoń do nich wyciągnęły zawodniczki krakowskiego zespołu, choćby Meighan Simmons. Jeśli ktoś ogłosiłby po zakończeniu tego sezonu plebiscyt na najbardziej bezproduktywną koszykarkę w BLK, amerykańska rzucająca miałaby sporą szansę znaleźć się w ścisłej czołówce... Z uporem próbowała trafić zza linii 675 cm, a po raz kolejny było to zadanie przekraczające jej możliwości. Na dodatek niepotrzebnie faulowała Zuzannę Sklepowicz, po której rzucie za 3 pkt piłka "zastanawiając się" na obręczy wpadła do kosza. Za sprawą akcji "3+1" w wykonaniu 20-latki było już 14:14. Udanym zastępstwem dla Greene była Kourtney Treffers, która w pierwszej kwarcie zdobyła 6 pkt i to ona celnymi wolnymi ustaliła wynik po upływie 10 minut - 21:20 dla gospodyń.
W drugiej ćwiartce rezultat jako pierwsza "ruszyła" Ewelina Kobryn, która wtedy miała na koncie już 8 pkt. Później jej rolę z powodzeniem przejęła Ziomara Morrison, będąca w tym fragmencie nieuchwytna pod koszem rywalek. Po siedmiu "oczkach" z rzędu chilijskiej środkowej, w 16 min. tablica pokazywała stan 21:31. Było to możliwe też - a może przede wszystkim - dlatego, że bez zarzutu spisywała się defensywa, na co Sharnee Zoll i spółka nie mogły znaleźć recepty. Na tym się nie zakończyło - Morrison dorzuciła kolejne 3 pkt i w 17 min. prowadzenie mistrzyń Polski jeszcze wzrosło - 35:22. Niestety, w ostatnich akcjach przed przerwą koncentracja krakowianek spadła, pojawiły się straty i niecelne rzuty, a sprawy we własne ręce wzięła Zoll, zdobywając w pojedynkę 8 pkt, w tym ostatnie lay-upem równo z końcową syreną drugiej kwarty. 30:35 na półmetku.
Po zmianie stron koszmar z fatalnie rozgrywanych w półfinale kwart nr 3 powrócił. Team spod Wawelu nie miał wiele do powiedzenia w konfrontacji z niesamowicie agresywnymi wrocławiankami, niesionymi dopingiem publiczności. Z dystansu celnie przymierzyła Marissa Kastanek, Zoll zaliczyła akcję "2+1", w zdobywanie punktów włączyła się Agnieszka Skobel, po której "trójce" w 26 min. było 45:39. Swojej drużynie nie pomógł Jose Hernandez, łapiąc nie wiadomo już które przewinienie techniczne w tym sezonie. Co innego, że zachowując się dość emocjonalnie niejako działał w słusznej wierze, bo sędziowie wydali błędne rozstrzygnięcie. Jakkolwiek w tej fazie spotkania to koszykarki Ślęzy były znacznie bardziej waleczne, ruchliwe, pomysłowe, pytanie tylko, czy "przy okazji" kilka razy nie przekroczyły przepisów, co uszło uwadze arbitrów. Choćby o to i brak konsekwencji w gwizdaniu hiszpański szkoleniowiec miał zastrzeżenia do sędziów na konferencji prasowej. Zastrzegł, że nie miało to wpływu na końcowy wynik.
Do końca trzeciej odsłony w zasadzie nic się nie zmieniło. Wiślaczki nie potrafiły otrząsnąć się z marazmu, który zafundowały sobie na własne życzenie. Wynik po upływie 30 minut (50:43) ustaliła Treffers i - podobnie jak w przypadku Zoll - możemy mówić o buzzer beaterze...
W decydującej kwarcie miejscowe utrzymywały przewagę, nie pozwalając na bezpośredni kontakt. Obrończynie tytułu nie miały skutecznych pomysłów na znalezienie drogi do kosza, jak również nie były w stanie zneutralizować poczynań ofensywnych Zoll i spółki. 3 minuty do końca - 59:49. Gdy w kolejnych akcjach krakowiankom udało się wreszcie zapunktować (przede wszystkim Hind Ben Abdelkader), Kastanek i Kateryna Rymarenko "ukłuły" zza linii 675 cm i różnica nadal wynosiła 10 pkt. Dopiero w niemiłosiernie dłużących się z powodu fauli ostatnich sekundach belgijska rozgrywająca doprowadziła "trójką" do stanu 69:65. Zostało jednak zbyt mało czasu, aby cokolwiek mogło się odmienić... Dwa wolne Kastanek ustaliły końcowy wynik i na trybunach wybuchła zrozumiała euforia. Smutnych było tylko kilkanaście osób, które przyjechały wspierać "Białą Gwiazdę".
To rozstrzygnięcie można traktować w ramach porażki na własne życzenie. Nie chodzi tutaj o ostatnie chwile, ale liczy się cały kontekst - pod koniec drugiej kwarty podały Ślęzie rękę, a na początku trzeciej już kompletnie straciły panowanie nad przebiegiem wydarzeń. Ostatnie minuty stanowiły już tylko ugruntowanie tego obrazu. Patrząc na statystyki, szokują dwie kwestie wzajemnie ze sobą powiązane. Po pierwsze - zero przechwytów Wisły Can-Pack w ciągu 40 minut! Jak to możliwe - nie wiadomo. Rywalki "kradły" piłkę 11 razy, tyle samo ją tracąc, zaś strat podopiecznym Hernandeza naliczono siedemnaście. Po drugie - ekipa ze stolicy Małopolski zanotowała wyraźnie wyższą skuteczność z gry niż gospodynie - odpowiednio: 44,4% (24/54), przy 36,7% (22/60). Skoro wyłącznie traci się piłkę, a jej nie zabiera, trudno liczyć na sukces, nawet przy wyższym procencie trafień. Ponadto zawodniczki trenera Rusina 7 razy trafiły z dystansu, przy czterech udanych próbach z tej odległości w wykonaniu krakowianek. Częściej wykonywały też rzuty wolne i odnotowały nieco wyższy odsetek (80% - 20/25 kontra 72,2% - 13/18). Przewaga zwyciężczyń na "deskach" (37 - 32) nie była już tak ważąca. Aczkolwiek daje do myślenia, bo przez prawie cały mecz musiały one radzić sobie bez swojej najlepszej zbierającej, a zarazem jednej z najlepszych w tym elemencie w całej ekstraklasie. Sprawa jest jasna - Morrison (ogółem 17 pkt) i Kobryn (13 pkt) potrafiły wykorzystywać tę absencję przede wszystkim do przerwy. Później nie tyle nie trafiały, co podkoszowe ze stolicy Dolnego Śląska odrobiły lekcję. Na obwodzie zabrakło mocnych alternatyw. Jedynie Ygueravide (13 pkt) miała dobry początek i przypomniała o sobie, gdy już właściwie było "po zawodach", podobnie jak Ben Abdelkader, która zdecydowaną większość ze swoich 10 pkt dołożyła w ostatnich kilku minutach.
Bez wątpienia najlepszą aktorką pierwszego spotkania finałowego była Zoll, która zdobyła najwięcej punktów (18), dodając do tego 8 asyst i 4 przechwyty. Ważną cegiełkę punktową wniosły Kastanek (16) i rezerwowa Rymarenko (13). Sporo wniosły inne zmienniczki - Treffers, Skobel oraz Agnieszka Majewska, która zanotowała aż 14 zbiórek.
0-1 to jeszcze nie tragedia. Gorzej, jeśli w czwartkowy wieczór Ślęza znów wygra. Wówczas margines błędu wciąż aktualnych mistrzyń Polski będzie równy liczbie przechwytów w zakończonej kilka godzin temu potyczce... Aby tak się nie stało, wiślaczki muszą podjąć mocniejszą walkę i być w pełni skoncentrowane przez cały czas. Wiadomo - łatwiej powiedzieć niż wprowadzić w życie, lecz czy w finale ekstraklasy jest inne rozwiązanie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz