Po drugim meczu finałowym Basket Ligi Kobiet pewne są dwie rzeczy. Pierwsza, jak najbardziej oczywista - po zwycięstwie 73:57, Ślęza Wrocław jest już dosłownie o krok od zdobycia drugiego w historii klubu złotego medalu, stawiając pod ścianą wciąż aktualne mistrzynie Polski. Druga, wynikająca z rozwoju wypadków w czwartkowy wieczór, które były efektem tendencji widocznych już dzień wcześniej - jeśli koszykarki Wisły Can-Pack chcą doprowadzić na własnym terenie do wyrównania w serii i decydującego spotkania, przez tydzień muszą zmienić bardzo wiele. Przede wszystkim stanowić zespół w pełnym tego słowa znaczeniu, przeciwstawiając się pod względem fizycznym i mentalnym podopiecznym Arkadiusza Rusina. Chciałoby się rzec - wszystkie ręce na pokład! Ale czy to realne?...
Nie ma większego sensu wnikliwe opisywanie przebiegu tej potyczki. Wystarczy powiedzieć, że gospodynie znokautowały krakowską ekipę, zwłaszcza jeśli uwzględnić rangę tych zawodów. Tak trzeba określić prowadzenie różnicą 22 pkt po trzech kwartach. W żadnym aspekcie nie byliśmy świadkami zmagań dwóch równorzędnych drużyn, a takie niejako z definicji występują w ekstraklasowym finale. Od samego początku wrocławianki przeważały pod względem organizacji gry, zespołowości, skuteczności, agresji, koncentracji, pomysłowości... Owszem, wiślaczki chciały, motywowały się do lepszej gry, próbowały coś zmienić, Jose Hernandez na bieżąco przekazywał uwagi. To wszystko było jednak zdecydowanie za mało. Znów ujawniły się błędy, które można było dostrzec w poprzednich miesiącach krajowej i europejskiej rywalizacji. Były widoczne choćby w pierwszej rundzie play-off BLK przeciwko Pszczółce Polski-Cukier AZS-UMCS Lublin - podopieczne Krzysztofa Szewczyka postawiły na mocną defensywę, która nie "leżała" wciąż aktualnym mistrzyniom Polski. Ślęza broni jeszcze lepiej, stanowiąc dobrze rozumiejący się i uzupełniający kolektyw, z prawdziwą liderką na pozycji rozgrywającej.
Wydawać by się mogło, że po porażce w meczu nr 1 koszykarki Wisły Can-Pack wyjdą na parkiet umotywowane i skoncentrowane, wyciągając wnioski z niepowodzenia. Tak było po porażkach u siebie w pierwszych grach ćwierćfinałowych i półfinałowych. Teraz stało się inaczej - nie tylko dlatego, że poprzeczka była zawieszona wyżej. Obrończynie tytułu zagrały po prostu źle, brakowało im konsekwencji w realizacji założeń, co po raz kolejny wywoływało irytację trenera. Poza ostatnią kwartą, bardzo opornie szła im gra w ataku. Próby przełamania się na siłę, poprzez oddawanie rzutów z nieprzygotowanych pozycji, raczej mało kiedy przynoszą powodzenie, a na pewno nie jest to recepta na dłuższą metę. Niepokoi nastawienie samych zawodniczek - niektóre wyglądały na zrezygnowane, inne miały pretensje do wszystkich, tylko nie do siebie, co przekładało się na to, że nie grały w sposób nakreślony przez swojego coacha. Notabene Hernandez też wyglądał na zagubionego, nie potrafiącego pozytywnie wpłynąć na drużynę. W tej grupie ludzi trudno dostrzec chemię, w dużej mierze warunkującą sukces.
Pod względem mentalnym nieporównywalnie lepiej sytuacja przedstawia się w obozie finałowych rywalek. Po wygranej na otwarcie batalii o tytuł, wrocławianki dostały jakby dodatkowych skrzydeł. Co ważne, od początku "siedział" im rzut z półdystansu i dystansu, czego przykładem była choćby pudłująca dzień wcześniej Agnieszka Kaczmarczyk. Polska podkoszowa tym razem zapisała na swoim koncie 13 pkt (6/10 z gry), a także 8 zbiórek. Skuteczniejsza od niej była tylko Marissa Kastanek, zdobywczyni aż 30 pkt (9/13 z gry, 8/8 z wolnych). Amerykańska rzucająca była nieuchwytna dla krakowianek. Tym razem rzadziej trafiała Sharnee Zoll, która jednak skupiła się na swojej specjalności, czyli asystach - zaliczyła ich aż 11.
Ich odpowiedniczki wypadły zdecydowanie gorzej - Ewelina Kobryn zdobyła tylko 7 pkt (3/10 z gry), a Meighan Simmons - 2 pkt (1/6). Trudno o bardziej wymowne porównanie... Pretensji nie można mieć wyłącznie do Hind Ben Abdelkader, która jako jedyna umiała "ukłuć" obronę Ślęzy, zdobyła 23 pkt, na przyzwoitym procencie z gry (7/12). Belgijska rozgrywająca punktowała, lecz tylko raz asystowała. Dodając do tego, że w pierwszej akcji trzeciej kwarty kontuzji doznała Sandra Ygueravide, która wcześniej i tak nie zanotowała żadnej asysty, oczywistym jest, że wiślaczkom zabrakło - zresztą nie tylko w tym dniu - takiej reżyserki, jak Zoll. Trochę ożywienia wniosła walcząca w defensywie Claudia Pop, która grała jedynie w drugiej połowie, a i tak zaliczyła 5 przechwytów. Szkoda, że hiszpański szkoleniowiec nie wpuścił wcześniej Rumunki, choć zapewne miał w pamięci jej nieudane wejścia (w środę dwie straty i jedno pudło spod kosza w ciągu niespełna 5 minut).
Przypadek Pop to jeden z szeregu przykładów obrazujących wahania formy poszczególnych zawodniczek, których skutkiem są problemy z rotacją. Niby dziesiątka pań przygotowanych do gry na tym poziomie, mogących w każdej chwili w efektywny sposób zaistnieć na boisku (może z wyjątkiem Olivii Szumełdy-Krzyckiej, której obecność w dużym stopniu wynikała z przepisu o dwóch Polkach), ale w tak trudnym położeniu okazało się, że większość z nich nie jest w stanie korzystnie oddziaływać na meczowe wydarzenia. Wydaje się, że tutaj leży jeden z największych problemów, wynikający ze wspomnianego wyżej podejścia mentalnego. Rok temu w finale Hernandez rotował tylko siódemką, jednak miał do dyspozycji Cristinę Ouvinę i Justynę Żurowską-Cegielską. Pierwsza "trzymała" rozegranie, znajdowała partnerki na dobrych pozycjach, była bezcenna w obronie. Jednym słowem - grała dla zespołu, a nie własnych statystyk, które notabene świadczyły o jej zaangażowaniu i wszechstronności. Hiszpańska rozgrywająca pomagała w trudnych momentach, podobnie jak druga z wymienionych. Justyna, która na początku kwietnia została mamą (gratulacje!), była nieraz ważną postacią w spotkaniach o wysoką stawkę, zwłaszcza na krajowych parkietach. Brała na siebie ciężar gry w trudnych momentach, walczyła do końca pod obydwoma koszami. Jednym słowem - obie koszykarki potrafiły dać drużynie odpowiedni impuls, co pozytywnie przekładało się na wyniki zaciętych konfrontacji.
W erze Can-Packu wiślaczki cztery razy stały w podobnej sytuacji. Dwukrotnie udało im się wyjść zwycięsko - w 2005 roku przegrywały 0-2 w półfinale z Włókniarzem Pabianice, wygrały dwie potyczki u siebie i decydującą na wyjeździe. Dwa lata później w finale do czterech zwycięstw Lotos Gdynia prowadził już 3-1, lecz później to krakowianki wygrały trzykrotnie. Nie wyszło w półfinale w 2009 roku - po meczach w Gdyni było 2-0 dla Lotosu, a skończyło się 3-0. Cztery lata później w finale ekipa z Polkowic wygrała dwukrotnie na własnym terenie, powtarzając ten wyczyn w hali przy ul. Reymonta 22.
Czy obrończynie tytułu nawiążą do dwóch pierwszych przykładów, choćby doprowadzając do decydującego starcia? Czy stać je na odwrócenie losów rywalizacji? Jak najbardziej, jednak pod jednym zasadniczym warunkiem, wskazanym na wstępie - Hernandez i jego zawodniczki nie tylko wyciągną wnioski z porażek, ale te przemyślenia wprowadzą w czyn, stworzą zespół w pełnym tego słowa znaczeniu, będą znajdować się w optymalnej dyspozycji i koncentracji, dążyć razem do wspólnego celu, neutralizując przy tym atuty wrocławianek. Wiem, brzmi to jak wytarte slogany, ale czy jest jakaś inna opcja? Jeśli tych okoliczności zabraknie, nie nastąpi niezbędna mobilizacja, a będziemy świadkami powtórzenia się zjawisk uwidocznionych w środę i czwartek (tak na dobrą sprawę, to w wielu występach w całym sezonie), po upływie dokładnie 30 lat tytuł mistrzowski wróci do stolicy Dolnego Śląska, i to już w najbliższą sobotę...
Ich odpowiedniczki wypadły zdecydowanie gorzej - Ewelina Kobryn zdobyła tylko 7 pkt (3/10 z gry), a Meighan Simmons - 2 pkt (1/6). Trudno o bardziej wymowne porównanie... Pretensji nie można mieć wyłącznie do Hind Ben Abdelkader, która jako jedyna umiała "ukłuć" obronę Ślęzy, zdobyła 23 pkt, na przyzwoitym procencie z gry (7/12). Belgijska rozgrywająca punktowała, lecz tylko raz asystowała. Dodając do tego, że w pierwszej akcji trzeciej kwarty kontuzji doznała Sandra Ygueravide, która wcześniej i tak nie zanotowała żadnej asysty, oczywistym jest, że wiślaczkom zabrakło - zresztą nie tylko w tym dniu - takiej reżyserki, jak Zoll. Trochę ożywienia wniosła walcząca w defensywie Claudia Pop, która grała jedynie w drugiej połowie, a i tak zaliczyła 5 przechwytów. Szkoda, że hiszpański szkoleniowiec nie wpuścił wcześniej Rumunki, choć zapewne miał w pamięci jej nieudane wejścia (w środę dwie straty i jedno pudło spod kosza w ciągu niespełna 5 minut).
Przypadek Pop to jeden z szeregu przykładów obrazujących wahania formy poszczególnych zawodniczek, których skutkiem są problemy z rotacją. Niby dziesiątka pań przygotowanych do gry na tym poziomie, mogących w każdej chwili w efektywny sposób zaistnieć na boisku (może z wyjątkiem Olivii Szumełdy-Krzyckiej, której obecność w dużym stopniu wynikała z przepisu o dwóch Polkach), ale w tak trudnym położeniu okazało się, że większość z nich nie jest w stanie korzystnie oddziaływać na meczowe wydarzenia. Wydaje się, że tutaj leży jeden z największych problemów, wynikający ze wspomnianego wyżej podejścia mentalnego. Rok temu w finale Hernandez rotował tylko siódemką, jednak miał do dyspozycji Cristinę Ouvinę i Justynę Żurowską-Cegielską. Pierwsza "trzymała" rozegranie, znajdowała partnerki na dobrych pozycjach, była bezcenna w obronie. Jednym słowem - grała dla zespołu, a nie własnych statystyk, które notabene świadczyły o jej zaangażowaniu i wszechstronności. Hiszpańska rozgrywająca pomagała w trudnych momentach, podobnie jak druga z wymienionych. Justyna, która na początku kwietnia została mamą (gratulacje!), była nieraz ważną postacią w spotkaniach o wysoką stawkę, zwłaszcza na krajowych parkietach. Brała na siebie ciężar gry w trudnych momentach, walczyła do końca pod obydwoma koszami. Jednym słowem - obie koszykarki potrafiły dać drużynie odpowiedni impuls, co pozytywnie przekładało się na wyniki zaciętych konfrontacji.
W erze Can-Packu wiślaczki cztery razy stały w podobnej sytuacji. Dwukrotnie udało im się wyjść zwycięsko - w 2005 roku przegrywały 0-2 w półfinale z Włókniarzem Pabianice, wygrały dwie potyczki u siebie i decydującą na wyjeździe. Dwa lata później w finale do czterech zwycięstw Lotos Gdynia prowadził już 3-1, lecz później to krakowianki wygrały trzykrotnie. Nie wyszło w półfinale w 2009 roku - po meczach w Gdyni było 2-0 dla Lotosu, a skończyło się 3-0. Cztery lata później w finale ekipa z Polkowic wygrała dwukrotnie na własnym terenie, powtarzając ten wyczyn w hali przy ul. Reymonta 22.
Czy obrończynie tytułu nawiążą do dwóch pierwszych przykładów, choćby doprowadzając do decydującego starcia? Czy stać je na odwrócenie losów rywalizacji? Jak najbardziej, jednak pod jednym zasadniczym warunkiem, wskazanym na wstępie - Hernandez i jego zawodniczki nie tylko wyciągną wnioski z porażek, ale te przemyślenia wprowadzą w czyn, stworzą zespół w pełnym tego słowa znaczeniu, będą znajdować się w optymalnej dyspozycji i koncentracji, dążyć razem do wspólnego celu, neutralizując przy tym atuty wrocławianek. Wiem, brzmi to jak wytarte slogany, ale czy jest jakaś inna opcja? Jeśli tych okoliczności zabraknie, nie nastąpi niezbędna mobilizacja, a będziemy świadkami powtórzenia się zjawisk uwidocznionych w środę i czwartek (tak na dobrą sprawę, to w wielu występach w całym sezonie), po upływie dokładnie 30 lat tytuł mistrzowski wróci do stolicy Dolnego Śląska, i to już w najbliższą sobotę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz