piątek, 31 marca 2017

Ćwierćfinałowy egzamin zdany w ostatnim terminie

W pierwszej rundzie play-off Basket Ligi Kobiet obrończynie mistrzowskiego tytułu wystawiły swoich kibiców na poważną próbę. Stały już pod ścianą, przegrywając 1-2 i dopiero w piątym meczu zapewniły sobie awans do półfinału. Siódme po fazie zasadniczej koszykarki Pszczółki Polski-Cukier AZS-UMCS Lublin zagrały znacznie lepiej niż w poprzednich miesiącach, stawiając Wiślę Can-Pack poprzeczkę wyżej niż się spodziewano. Trzeba jednak otwarcie powiedzieć, że faworytki podeszły do ćwierćfinałowej rywalizacji ze zbytnią pewnością siebie, stosunkowo dobra dyspozycja z kilku lutowych gier gdzieś uciekła, a wózek z napisem "zespół" nie jechał w odpowiednim kierunku. Gdy widmo sensacyjnego potknięcia na pierwszej przeszkodzie zajrzało w oczy, krakowianki potrafiły obrać lepszy kurs, co wystarczyło do wygrania serii. Efektem tych zawirowań jest to, że czasu na odpoczynek przed batalią o finał nie mają zbyt wiele, zresztą podobnie jak Artego Bydgoszcz, z którym zmierzą się już w sobotę i niedzielę.



W premierowym spotkaniu wiślaczki zawiodły na całej linii, sprawiając wrażenie przekonanych, że nie muszą specjalnie wysilać się, aby sięgnąć po wygraną. Popełniały mnóstwo błędów, a rywalki były dość dobrze usposobione zarówno w ataku (dobra skuteczność z dystansu), jak i w obronie. Gospodynie obudziły się dopiero, gdy w trzeciej kwarcie traciły już 15 pkt. Liderkami pościgu były Hind Ben Abdelkader (ogółem zdobyła 20 pkt) i Agnieszka Szott-Hejmej, dzięki którym na początku ostatniej ćwiartki straty stopniały do jednego "oczka". Wyjść na prowadzenie nie pozwoliły ponownie uwidocznione niedostatki i brak pomysłu na rozwiązania ofensywne. Szczególnie zawiodła Sandra Ygueravide, notująca ostatnio wyraźną obniżkę formy. Lublinianki złapały jakby drugi oddech, chociaż w ostatnich minutach musiały grać bez jednej z liderek - Tess Magden, która nabawiła się poważnej kontuzji, oznaczającej dla niej koniec sezonu. Szanse choćby na remis były jeszcze kilkadziesiąt sekund przed końcem, ale przy trzypunktowym deficycie żadna zawodniczka nie potrafiła znaleźć drogi do kosza. W odpowiedzi przyjezdne "ukradły" sporo cennych sekund, zwłaszcza gdy zebrały piłkę w ataku. Nic nie dało ukrócenie faulem ich ponowionej akcji, bo Kateryna Dorogobuzowa nie pomyliła się z wolnych, ustalając wynik na 61:66.

Nazajutrz mistrzynie Polski zagrały z większą koncentracją, lepiej broniły, chociaż nadal nie zachwycały. Wbrew pozorom, akademiczki nie osiadły na laurach po sobotnim triumfie i stracie swojej czołowej koszykarki. Do przerwy podopieczne trenera Jose Hernandeza miały tylko 2 pkt więcej, po zmianie stron nadal toczył się jeszcze w miarę wyrównany bój. W ostatniej ćwiartce szala przechylała się coraz bardziej na stronę podopiecznych teamu spod Wawelu, który wywalczyl kilkunastopunktową przewagę. Największy wpływ na taki obrót wydarzeń miały trafienia Ziomary Morrison (wszystkie 14 pkt w drugiej połowie). Tę zaliczkę bez większych problemów udało się dowieźć do końcowej syreny, po której tablica pokazywała zapis 65:54.

Z deklaracji samych zainteresowanych wynikałoby, że obrończynie tytułu jadą do Lublina po dwa przekonujące zwycięstwa, nie biorąc pod uwagę innej opcji. Swojej wyższości nie były jednak w stanie potwierdzić na parkiecie w trzecim starciu ćwierćfinałowym. To miejscowe prezentowały się korzystniej, demonstrując więcej świeżości i zdecydowania, a ich liderką była dobrze dysponowana rzutowo Asia Boyd (25 pkt). Oglądający te zmagania "na żywo" lub transmisję w sieci (chyba dobrze, że nie obejrzałem...) podkreślają słaby występ w wykonaniu ekipy ze stolicy Małopolski przez 30 minut i kompletną degrengoladę w czwartej kwarcie - fatalną grę w ataku (bo jak nazwać 7 pkt w ciągu dziecięciu minut?!), brak wiary, myśli przewodniej i dokładności. Banałem będzie twierdzenie, że taka postawa w fazie play-off nie przystoi drużynie mierzącej w obronę mistrzowskiego tytułu. Porażka 53:65 była piątą dla krakowianek w sześciu ostatnich meczach (w Gorzowie Wlkp. na koniec sezonu zasadniczego BLK, dwie z Hatay w Pucharze FIBA i dwie z Pszczółką w play-off). Hernandez stwierdził na konferencji prasowej, że jego zawodniczki zagrały jak juniorki, wskazując, iż problem leży w ich głowach, ale nie uciekał od dostrzegania własnych błędów. Niezależnie od słów szkoleniowca, pewne było to, że muszą wygrać nazajutrz, aby pozostać w grze.

W niedzielę towarzyszyło mi w drodze do Lublina wiele niepewności i obaw. Czy podniosą się? Siedząc za krakowską ławką dało się wyczuć wysoką koncentrację i świadomość wagi tych zawodów. Wiślaczki rozpoczęły dość dobrze, od sześciu "oczek" przewagi. Potem gospodynie na moment przejęły inicjatywę, lecz na przerwę team spod Wawelu zszedł z czteropunktowym zapasem, notabene gdyby nie źle rozegrana końcówka, to prowadzenie byłoby co najmniej dwukrotnie wyższe. Na przełomie trzeciej i czwartej kwarty zaczęła zarysowywać się większa przewaga przyjezdnych, a duża w tym zasługa Meighan Simmons, która w końcu przypomniała sobie, jak trafia się z dystansu. Po jej trzeciej tego wieczoru "trójce", w 32 min. było 46:36, a gdy celnie przymierzyła z tej odległości po raz czwarty - 57:43 na niecałe 5 minut przed końcem. Oprócz Amerykanki ważne punkty w tym okresie zdobywała Ben Abdelkader (ogółem 19 pkt). W przeciwieństwie do zdarzeń sprzed doby, udało się znacznie zneutralizować zagrożenie ze strony Boyd, głównie dzięki bardzo dobrze broniącej Magdalenie Ziętarze. Miejmy nadzieję, że 25-latka na dobre wyleczyła uraz, czego niestety nie można powiedzieć o Vanessie Gidden, której problemy z kolanem wyraźnie wpływają na słabszą postawę. Zarówno Magda, jak i jej koleżanki grały z dużo większą determinacją, nie było dla nich straconych piłek. Akademiczki nie poddały się i zredukowały różnicę do pięciu "oczek", ale mimo nerwowo rozgrywanej końcówki, już nic nie mogło odebrać podopiecznym Hernandeza ciężko wywalczonego zwycięstwa. Skończyło się 64:58 i ostateczne rozstrzygnięcie miało zapaść w środę pod Wawelem.

Od początku tej decydującej potyczki gospodynie rzuciły się na swoje rywalki niczym lwice. W pierwszych minutach w ataku bywało jeszcze różnie, choć od początku miały inicjatywę. Co ważne, udział w zdobywaniu punktów rozkładał się w miarę równo, z liderką Simmons, która do przerwy zdobyła 10 pkt (w całych zawodach też miała najwięcej - 12). Natomiast w defensywie bez dwóch zdań zagrały kapitalną partię. Tym razem bezradna była nie tylko Boyd, lecz także Ugu Ugoka i Dominika Owczarzak. Ten tercet trafił zaledwie 2 na 26 rzutów z gry! 17:7 po pierwszej kwarcie, a w drugiej, gdy mistrzynie Polski poprawiły skuteczność, trochę odblokowała się rzutowo Ewelina Kobryn, która w tej serii spisywała się poniżej oczekiwań, doszło do prawdziwej demolki. Do przerwy 41:15! Kwestia awansu została tym samym rozstrzygnięta, a jakiekolwiek dodatkowe szczegóły są zbędne. Krakowianki tego wieczoru były zdecydowanie lepsze, nie pozwalając lubliniankom na "ich" grę, która wcześniej przysporzyła Kobryn i jej koleżankom tyle komplikacji. W drugiej połowie trochę poluzowały, w pełni jednak kontrolując rozwój wypadków. Chyba już podświadomie oszczędzały siły na półfinałowe zmagania. Lekkie zaskoczenie wśród obserwatorów wywołała informacja o wyniku w Toruniu. Po trzech kwartach Energa miała 13 pkt przewagi, ale to bydgoszczanki wygrały 86:80!

fot. Krzysztof Porębski / fotoporebski.pl
Na konferencji prasowej popularna "Ewka" zauważyła, że istotne znaczenie miała poważna rozmowa zawodniczek, która poprawiła atmosferę w szatni i pozwoliła spojrzeć im na to, że mogą coś osiągnąć dzięki byciu drużyną, a nie indywidualnościami. Z tych słów wynika więc, że znalezienie się na krawędzi wyzwoliło w wiślaczkach determinację. Z pozoru trudno, aby było inaczej, choć w sporcie różnie bywa.

Bardziej uczucie ulgi niż radość - tak można opisać nastrój po zwycięskim spotkaniu nr 5. Awans do półfinału play-off nie jest dla mistrzyń Polski żadnym osiągnięciem. To był po prostu obowiązek, do którego zrealizowania miało dojść bez zbędnych perturbacji. Można tę sprawę potraktować jako... pozornie łatwy egzamin zdany w ostatnim terminie. Porównanie jak najbardziej na miejscu - przecież walka toczyła się z klubem akademickim. Lublinianki postawiły poprzeczkę wyżej niż się spodziewano, za co zasługują na słowa uznania, zwłaszcza że musiały radzić sobie bez jednej ze swoich liderek. Trener Krzysztof Szewczyk przygotował szczyt formy na najważniejszy moment w sezonie. Niby liga jest w tym sezonie dość wyrównana, gra się, jak przeciwnik pozwala, a popularne Pszczółki napsuły Wiśle Can-Pack sporo krwi także w fazie zasadniczej (nie tylko chodzi o ich październikową wygraną w hali przy ul. Reymonta 22, ale i grudniową konfrontację, w której krakowski zespół zrewanżował się, rzucając wszakże najmniej punktów w sezonie - zaledwie 51). Jednak nie można przejść obojętnie obok faktu, że gdyby faworytki choć częściowo zbliżyły się do swojej optymalnej dyspozycji, to nie pozwoliłyby na domową porażkę w pierwszej rundzie play-off, wobec czego ten serial powinien zakończyć się w trzech, maksymalnie czterech odcinkach, bez wypuszczania inicjatywy z rąk. Nawet jeśli doszło już do zaskakującego rozstrzygnięcia na otwarcie serii, reakcja pokonanych powinna być bezwzględna i jednoznaczna. Dlatego to, co zdarzyło się w ostatnią sobotę, było niedopuszczalne.

Niestety, ta grupa koszykarek nie stanowi takiego monolitu, jak zestawienia z poprzednich lat, co nieprzypadkowo przekłada się na styl gry i wyniki. Można wskazywać, że winny jest trener, którego niejako autorskim pomysłem był wybór takiego, a nie innego składu, zatem powinien przypuszczać, jakie konsekwencje niesie za sobą zatrudnienie poszczególnych zawodniczek. Tylko, że - pomijając już zwyczajową odpowiedzialność szkoleniowca za rezultaty - nadmiernym uproszczeniem byłoby obwinianie wyłącznie Hernandeza, który notabene nie ustrzegł się błędów i chyba ma tego świadomość. Większa niż w minionych sezonach nerwowość Hiszpana może świadczyć o pewnej bezradności, wynikającej z nieegzekwowania na parkiecie przyjętych założeń czy problemów kadrowych (kontuzje). Sprowadzenie koszykarek teoretycznie nieco ustępujących swoim potencjałem od tych z poprzedniego sezonu zapewne było podyktowane określonym budżetem, który - jak się nieoficjalnie mówi - jest na niższym poziomie. Trzeba też pamiętać, że umiejętności są ważne, ale muszą iść w parze z takimi elementami, jak charakter, zespołowość, konsekwencja, pomysłowość, o grze w defensywie nie wspominając. Z tym niestety w sezonie 2016/2017 dzieje się w Wiśle Can-Pack różnie. Gdy jakakolwiek ekipa szwankuje pod względem zaangażowania czy współpracy, to choćby dowodził nią najbardziej tęgi fachowiec, jego możliwości oddziaływania będą w jakimś stopniu ograniczone.

Wymienione braki były widoczne już w październiku (choćby w przegranym u siebie meczu z Pszczółką), podobnie działo się później, co nie uszło uwadze hiszpańskiego coacha, który na początku stycznia po przegranej w kiepskim stylu ligowej potyczce ze Ślęzą dał jasno do zrozumienia, że w drużynie nie dzieje się najlepiej. Symptomy poprawy było widać w listopadzie i lutym, lecz okazywało się, że nie jest to trwała tendencja. Opisywane przeze mnie porażki w ćwierćfinale Pucharu FIBA i - w mniejszym stopniu - wyjazdowa w Gorzowie Wlkp. wskazywały, że u progu ekstraklasowego play-off forma jest daleka od optymalnej. Rywalizacja z lubelskim zespołem tylko to wrażenie umocniła.

Myślałem, aby w tym miejscu napisać kilka słów o niedostatkach niektórych koszykarek broniących w tym sezonie wiślackich barw, ich negatywnym wpływie na całokształt, wywołanym słabą grą w obronie, graniem pod własne statystyki czy obrażaniem się na wszystkich wokół. Powstrzymałem się dla ogólnego dobra - jakkolwiek do niedzieli niejednokrotnie zawodziły stricte sportowo czy mentalnie, to o szersze oceny indywidualne będzie można pokusić się po zakończeniu sezonu. Przed nami półfinał i - miejmy nadzieję - finał. Teraz mają szansę napisać lepszy rozdział swoich występów w tym sezonie. Jako jednostki i przede wszystkim jako całość.

***

Bez wnikliwego oglądania się na statystyki i rozpisywania na ich temat, najlepszą wiślaczką w marcu wybrałem Hind Ben Abdelkader. Zresztą osiągnięcia belgijskiej rozgrywającej w ostatnich siedmiu ligowych meczach oraz dwóch pucharowych jednoznacznie świadczą o jej roli w teamie spod Wawelu. W marcu Hind zdobywała średnio 15,0 pkt (50,5% z gry - 48/95, 77,8% z wolnych - 21/27), 4,3 zbiórek, 3,4 asyst, eval 15,9. 

Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że niespełna 22-letnia koszykarka z miesiąca na miesiąc gra coraz lepiej. Procentuje tutaj współpraca z Hernandezem. Ben Abdelkader nadal lubi rzucać, ale zachowuje się bardziej odpowiedzialnie niż na początku rozgrywek, popełnia mniej prostych błędów. 50-procentowa skuteczność jak na zawodniczkę obwodową, dużo rzucającą, jest dość dobrym rezultatem. Jak najbardziej słusznym krokiem ze strony działaczy TS Wisła byłoby prolongowanie umowy z Belgijką na kolejny sezon. Obawiać się tylko należy, iż otrzyma oferty od przedstawicieli bogatszych klubów z ligi tureckiej czy rosyjskiej. Pozostaje jeszcze kwestia dalszego sponsoringu ze strony Can-Packu, bo to podobno mocno wątpliwa kwestia... Jednak jak będzie, przekonamy się za kilka tygodni. Teraz najważniejsze są półfinały BLK.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz