16 listopada Michał Hlebowicki skończył 40 lat. Zdecydowana większość jego rówieśników mówi już o swojej koszykarskiej karierze w czasie przeszłym, tymczasem on dalej gra, wspomagając swoim niezwykle bogatym doświadczeniem młodszych kolegów. Były zawodnik m.in. Polonii Warszawa, Trefla Sopot, Pekaesu Pruszków czy Czarnych Słupsk bierze udział w pisaniu zupełnie nowego rozdziału w historii klubu, o którego istnieniu jeszcze niedawno mało kto wiedział. Tymczasem za kilka lat R8 Basket AZS Politechnika Kraków ma odgrywać istotną rolę w polskim baskecie. Po potyczce przeciwko MKKS Rybnik, rozgrywanej w małej Tauron Arenie Kraków, udało mi się kilka chwil porozmawiać z tym znanym podkoszowym. Zapraszam do lektury!
fot. R8Basket.pl |
Czy
był Pan zaskoczony ofertą złożoną przez klub, który dopiero
awansował do II ligi?
Nie
ukrywam, że tak. Jednak gdy trener Rafał Knap, który kontaktował
się ze mną, przedstawił mi perspektywy całego przedsięwzięcia i
skład, zgodziłem się.
Mimo
wysokiego zwycięstwa w dzisiejszym spotkaniu z MKKS Rybnik, było
widać, że Pana zespołowi niekiedy brakuje jeszcze zrozumienia na
parkiecie.
Jesteśmy
totalnie nową drużyną, zgrywamy się cały czas, tak aby najwyższą
formę osiągnąć wtedy, gdy będzie to najbardziej potrzebne, czyli
podczas play-off. Na razie, czyli pod koniec pierwszej rundy fazy
zasadniczej, jesteśmy liderem naszej grupy, więc wszystko idzie w
dobrym kierunku.
Jako
ten najbardziej doświadczony koszykarz pełni Pan rolę takiego
mentora, przewodnika dla młodszych kolegów.
Między
innymi właśnie po to zostałem sprowadzony do Krakowa. Po wstępnych
rozmowach ze sztabem trenerskim było jasne, że być może nie muszę
mieć najlepszych statystyk, zdobywać najwięcej punktów czy
zbiórek, ale powinienem dbać o tzw. chemię, czyli właściwą
atmosferę na boisku i w szatni. Co tu dużo mówić – jestem
bardzo doświadczonym zawodnikiem, więc nie dziwi, że mam takie
zadania.
Jak
ocenia Pan poziom II ligi?
Na
tym szczeblu występują różne zespoły – niektóre są
nieprzewidywalne, prezentują żywiołową koszykówkę, grają dość
niskim składem. Z tego powodu musimy przygotowywać się inaczej pod
kątem każdego meczu. Nie gra się łatwo przeciwko rywalom, którzy
– z całym szacunkiem dla nich - nie opierają się na ogólnie
przyjętych schematach, dużo biegają. Jest też kilka klubów
prezentujących ciekawą, bardziej poukładaną koszykówkę, jak
choćby chyba nasz najgroźniejszy konkurent – AZS AWF Katowice,
którego pokonaliśmy na wyjeździe w pierwszym meczu sezonu. Trudno
grało się też choćby przeciwko ekipom z Bytomia czy Jaworzna –
z tą ostatnią zanotowaliśmy zresztą jedyną porażkę.
R8
Basket AZS Politechnika Kraków w ekstraklasie w roku 2018 lub 2019 –
czy to realne?
Oczywiście
najpierw musimy skoncentrować się na awansie do I ligi, a dopiero
później będziemy realizować kolejny cel. Pewne jest, że jeśli
pokonamy ten pierwszy szczebel, potrzebne będą wzmocnienia, aby
skutecznie walczyć o ekstraklasę z silnymi teamami. Patrząc jednak
na to, jak wszystko jest tutaj zorganizowane, te bardzo ambitne
zamierzenia są jak najbardziej wykonalne.
Czy
jest Pan zadowolony ze swojej kariery?
Tak,
jak najbardziej uważam ją za udaną. Żałuję tylko jednej
podjętej decyzji, jednak pozostałe kroki okazały się właściwe.
Na
Łotwie i na Cyprze sięgał Pan po mistrzowskie tytuły, a w Polsce
nie udało się zaznać smaku triumfu w ligowej rywalizacji. Również
przygoda z reprezentacją mogła być bardziej owocna.
Cóż,
nie wszystko udało się osiągnąć, choć oczywiście sukcesy za
granicą wspominam bardzo pozytywnie. Dodam, że z Barons Ryga
odniosłem duży sukces, wygrywając Puchar FIBA. Odnośnie polskiej
ligi, to jest wielu koszykarzy, którzy nigdy nie sięgnęli po
złoto, zadowalając się jedynie miejscami na niższych stopniach
podium. Kadra narodowa była w tamtych czasach dość mocna,
niesamowicie ciężko było się przebić. Niemniej jestem dumny z
tego, że przez 4 lata mogłem grać z Orzełkiem na piersi obok tak
świetnych zawodników, jak choćby Adam Wójcik, Maciej Zieliński,
Dominik Tomczyk czy Andrzej Pluta. To zawsze było duże wyróżnienie.
Najlepszy
mecz w Pana karierze?
Może
nie najlepszy w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale ogromnie ważny,
doskonale pamiętany do dzisiaj. Przychodzi mi tu na myśl występ,
który nie był dla mnie wybitny pod względem liczby zdobytych
punktów, ale zostałem okrzyknięty jego bohaterem i dopiero po tych
zawodach dowiedziałem się, jaki wymiar miało to zwycięstwo, nie
tylko dla klubu, którego barw wówczas broniłem. Chodzi o spotkanie
rozgrywane w barwach AEL Limassol przeciwko Fenerbahce Stambuł w
ramach Pucharu FIBA. Mieszkańcy południowej części Cypru odnoszą
się z dużą niechęcią Turków, dlatego zwycięstwo przyjęto tam
z nieprawdopodobną radością. Wygraliśmy jednym punktem, za sprawą
mojego trafienia w ostatniej sekundzie – z trudnej pozycji, z rogu
boiska. Okazało się, że to pierwsze zwycięstwo Cypryjczyków nad
Turkami w historii rywalizacji obu państw w europejskich pucharach.
To było już prawie 10 lat temu, ale do dzisiaj dostaję SMS-y i
maile z gratulacjami. Podczas bankietu prezes ze łzami w oczach
powiedział: - „Hlebo”, może dla Ciebie jest to kolejny
buzzer beater w karierze, ale dla nas jest to zwycięstwo w
sercu. Wtedy zrozumiałem, jakie to miało znaczenie dla
Cypryjczyków, sam zresztą też czułem wzruszenie i tak to pamiętam
do dzisiaj. Chociaż odniosłem wiele ważnych zwycięstw, jak choćby
wspomniane zdobycie Pucharu FIBA – co ciekawe, decydujące starcie
miało miejsce właśnie na Cyprze – właśnie to zwycięstwo i ten
rzut pozostają dla mnie czymś szczególnym. Po wygranej z
Fenerbahce, gdy wybiegaliśmy na kolejny mecz, kibice stworzyli dla
mnie nowy pseudonim – odtąd byłem nazywany „Turkish Killer”.
Czy
ten sezon jest dla Pana ostatnim w roli zawodnika?
Ostatnim
sezonem miał być… poprzedni. Już był kwiaty, szampan, ale
później pojawiła się propozycja z R8 Basket. Jeśli uda nam się
awansować, a z moim zdrowiem będzie w porządku, planuję grać
tutaj także w kolejnym sezonie. Chcę uczestniczyć w tworzeniu
historii tego klubu, być częścią drużyny, która awansuje do
ekstraklasy. Wiadomo, że jeśli te zamiary zostałyby spełnione, to
już ciężko w wieku 42 lat byłoby mi podołać wymogom
ekstraklasy. Na razie koncentruję się na obecnym sezonie, awansie
do I ligi, a czy będę na parkiecie także jesienią przyszłego
roku, to się jeszcze okaże.
W
czym tkwi źródło tej koszykarskiej długowieczności?
Miałem
w swojej karierze dwie czy trzy poważniejsze kontuzje, zdarzają się
czasem drobniejsze urazy, ale ogólnie – odpukać w niemalowane –
moje zdrowie dopisuje. Trenuję trochę inaczej niż młodsi
zawodnicy, dbam o siebie, stosuję odpowiednią dietę, dzięki czemu
pozostaję w dyspozycji, która pozwala mi w dalszym ciągu
występować na boisku.
Pytany
o tę kwestię Mariusz Bacik, którego kariera też zakończyła się
po „czterdziestce”, powiedział mi (cały wywiad: tutaj), że graczom podkoszowym
łatwiej przetrwać tak długo niż obwodowym.
Niewątpliwie
jest w tym sporo racji. „Mali” muszą dużo biegać,
przeprowadzić piłkę przez połowę, często pod presją szybkich,
agresywnych rywali, przez co są bardziej narażeni na więcej
urazów.Owszem, „wysocy” również muszą dużo się
przepychać, ale w sumie nie kosztuje to ich aż tyle wysiłku.
Jak
dużym przeobrażeniom uległa koszykówka przez te przeszło 20 lat,
jakie spędził Pan na parkiecie?
Oczywiście
tych zmian jest sporo. Gra stała się dużo bardziej atletyczna,
dynamiczna, agresywna w obronie. Kiedyś wszystko było bardziej
statyczne, w większym stopniu oparte na samym rzucie. Zupełnie
inaczej wygląda także kwestia przygotowania zespołów. Dawniej był
jeden trener, który zajmował się wszystkim, teraz jest ich trzech
czy czterech, jest trener od przygotowania fizycznego. Sztab ludzi
opracowuje plan, dzięki któremu wszystko ma właściwie
funkcjonować. Koszykówka jest dziś bardziej widowiskowa, ale
trzeba być do niej lepiej przygotowanym.
A
czy poziom rozgrywek w Polsce i ich specyfika są dziś porównywalne
do tego, co działo się w początkach Pana kariery?
Ciężko
powiedzieć, choć trzeba przyznać, że wówczas polskie kluby były
wyżej notowane w europejskiej hierarchii. Trzon wszystkich drużyn
stanowili wtedy Polacy. Graczy zagranicznych było mniej niż obecnie
– po dwóch czy trzech, ale prezentowali wyższą jakość. Długo
by wymieniać tych, którzy nadawali ton ligowej rywalizacji.
Sprowadzani Amerykanie mogli się pochwalić ukończeniem
renomowanych uczelni, niektórzy byli nawet mistrzami NCAA, natomiast
wielu zawodników europejskich – Litwini, Łotysze czy Chorwaci -
należało do kluczowych w swoich reprezentacjach. Ta ekstraklasa
wyglądała zatem inaczej, była ciekawsza i silniejsza, przez co
niemało osób wspomina tamte czasy z łezką w oku. Fajnie, że
można dziś obejrzeć w Internecie te mecze sprzed lat.
Czy
rzeczywiście basket na Łotwie, gdzie spędził Pan kilka lat, jest
bardziej popularny niż w Polsce?
Zdecydowanie
tak. Sportem numer 1 jest tam hokej, a koszykówka plasuje się pod
względem zainteresowania tuż za nim. Jeśli na Litwie żartobliwie
mówi się, że dziecko rodzi się z piłką do kosza, to na Łotwie
jest wybór – albo kij hokejowy, albo piłka do kosza.
Ma
Pan godnego następcę – 16-letni syn reprezentuje
barwy młodzieżowego zespołu VEF Ryga, biorącego
udział w Lidze Europejskiej w tej kategorii wiekowej. Czy w
przyszłości osiągnie więcej niż Pan?
Gorąco
wierzę, że tak się stanie. Zresztą Oskar mówi, że jego celem
jest być lepszym od taty. Wspieram go bardzo mocno, dużo rozmawiamy
i żałuję, że nie mogę być na jego meczach. Pewnie Oskar śledził
też relację statystyczną z zakończonego przed chwilą spotkania
R8 Basket. Również młodszy syn - 7-letni Luka już rozpoczął
koszykarskie treningi i chce być w przyszłości lepszy od Oskara,
czyli... najlepszy z naszej trójki. Ja i moja żona – Ilse
Ose-Hlebowicka, świetna przed laty zawodniczka, obecnie trenerka,
posiadamy odpowiednią wiedzę i doświadczenie, więc możemy im
doradzać. Synowie nas słuchają, czasem się denerwują,
ale przyjmują te uwagi ze zrozumieniem. Nie zamierzamy jednak
ingerować w sprawy szkoleniowe, zwłaszcza że Oskar jest w dobrych
rękach. Trafił do szkółki VEF Ryga, czyli klubu mającego
odpowiednią renomę na Łotwie i tam czyni stałe postępy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz