niedziela, 20 marca 2016

Gra bliżej kosza umożliwiła mi przedłużenie kariery (wywiad z Mariuszem Bacikiem)

Mariusza Bacika nie trzeba specjalnie przedstawiać osobom interesującym się polskim basketem. Jeden z najlepszych polskich koszykarzy lat 90. XX wieku, a także kolejnej dekady, powrócił na zakończenie kariery zawodniczej do Bytomia, pomagając tamtejszej Polonii w awansie do II ligi. Od dwóch lat jest w tym klubie drugim trenerem, pracuje także z młodzieżą. Niedawno miałem okazję do kilku chwil rozmowy z tym znakomitym kiedyś koszykarzem. Zapraszam do przeczytania!

fot. bytom.pl

Pana zespół zajął drugie miejsce po fazie zasadniczej grupy C II ligi. Czy celem jest awans do I ligi?

Założenia są takie, abyśmy w możliwie najkrótszym czasie sportowo awansowali jak najwyżej, a docelowo wystąpili w ekstraklasie. W 2020 roku będzie obchodzony jubileusz 100-lecia Polonii Bytom i chcielibyśmy wówczas zagrać na najwyższym szczeblu rozgrywkowym.

Jako koszykarz wypłynął Pan na szerokie wody w barwach Bobrów (Stali Bobrek) Bytom. W 1996 roku ta ekipa sięgnęła po wicemistrzostwo Polski, choć przez wielu była uważana za głównego faworyta. Czego wówczas zabrakło do zdobycia złota?

Nie uważam, abyśmy wówczas byli kandydatem nr 1 do tytułu. Od lat najsilniejszy był Śląsk Wrocław, który co prawda odmłodził swój skład w ówczesnym sezonie, ale dalej prezentował wysoki poziom. Powiedziałbym nawet, iż większym faworytem niż Bobry była Polonia Przemyśl – o tej drużynie mówiło się wtedy, że to może być czas na zdobycie tytułu. Właśnie z Polonią zmierzyliśmy się w półfinale. Po porażkach w dwóch pierwszych meczach, u siebie wyrównaliśmy stan rywalizacji, a później udało nam się wygrać decydujące starcie w Przemyślu. W finale nie poradziliśmy sobie jednak ze Śląskiem, który był w lepszej formie.

W kolejnych latach Bobry nadal znajdowały się w czołówce, jednak już nigdy nie awansowały do finału.

Czegoś brakowało, mimo że skład nadal był silny. Kilka razy sięgaliśmy po brązowe medale, na które byliśmy niejako skazani. Z jednej strony była to kwestia nieco wyższych budżetów klubów z Wrocławia, Pruszkowa czy Włocławka, jednak uważam, że dużą rolę odgrywało doświadczenie w tych najważniejszych meczach i pewność siebie, niejako naturalna dla drużyn, które już kilka razy występowały w finale. Szczególnie było to widać w przypadku Śląska. Granie w play-off zupełnie różni się od takiego cotygodniowego w sezonie zasadniczym.

W swojej niezwykle bogatej karierze zdobył Pan jeden tytuł mistrzowski. Czy Prokom Trefl Sopot z sezonu 2004/2005 to najsilniejszy team spośród tych, w których Pan występował?

Zdecydowanie tak. W Sopocie zebrano wówczas niesamowicie mocny skład, który bezapelacyjnie przewyższał pozostałe ekipy. O dominacji tego klubu w krajowych rozgrywkach świadczy, iż żartowano wówczas, że już przed sezonem można przyznać medale i puchar za mistrzostwo, a reszta niech bije się o srebrny medal.

Wiele lat występował Pan w reprezentacji Polski, w tym dwukrotnie na Mistrzostwach Europy. Czy w 1997 roku biało-czerwoni mogli osiągnąć coś więcej niż 7. miejsce?

Mieliśmy wówczas bardzo dobry zespół. W ćwierćfinale prowadziliśmy z Grecją w drugiej połowie. Tutaj wracamy jednak do tematu, który poruszyłem przed chwilą. Nie mieliśmy doświadczenia na takiej imprezie. O ile pamiętam, to tylko trzech ówczesnych kadrowiczów, w tym ja – jako młody chłopak - zagrało 6 lat wcześniej na Mistrzostwach Europy, pozostali byli debiutantami. Jadąc na ten turniej zakładaliśmy, że sukcesem będzie wyjście z grupy. Udało nam się to osiągnąć stosunkowo łatwo, po wygranej z Łotwą. Wstąpiły w nas wtedy nowe siły, zagraliśmy na ułańskiej fantazji. Nie mieliśmy natomiast chłodnej głowy, takiego wyrafinowania, dzięki któremu Grecy ostatecznie nas pokonali. Nasi rywale regularnie występowali na mistrzowskich imprezach, plasując się w czołówce, więc posiadali dużo większe doświadczenie w takich potyczkach. Myślę, że wówczas przy odrobinie szczęścia mogliśmy pokusić się o pozycje medalowe. Pod względem potencjału nie byliśmy wcale gorsi od Greków czy Rosjan. W walce o 7. miejsce ograliśmy Turków, którzy już wówczas posiadali mocny skład.

Występował Pan także w Grecji. Jak wspomina Pan poziom tamtejszej ligi, porównując go do rozgrywek w Polsce?

Na pewno było dużo różnic między tymi ligami. Greckie kluby preferowały bardzo fizyczną i zdyscyplinowaną koszykówkę, z małą ilością fajerwerków. Bardzo często z parkietu wręcz lała się krew, wielu zawodników doznawało różnych urazów wynikających z twardej walki. Na tym tle polska liga była znacznie bardziej miękka.

Mariusz Bacik (z prawej) i Adam Wójcik w barwach Prokomu Trefla Sopot - fot. K&M Ziółkowscy
Skończył Pan karierę w III-ligowej wówczas Polonii Bytom w wieku 42 lat. Na czym polegała tajemnica tej długowieczności?

Początkowo, mimo dość znacznego wzrostu (207 cm), grałem na pozycjach 2-3. Im byłem starszy, tym przenosiłem się bliżej kosza – najpierw na „czwórkę”, a kończyłem karierę jako center. Różnica jest taka, że gracze podkoszowi nie potrzebują takiej motoryki, łatwiej tam po prostu przetrwać. Nie znam zawodnika, który występowałby na „jedynce” lub „dwójce” w wieku 40 lat. Z uwagi na dużą intensywność gry i wynikające stąd wyeksploatowanie, to jest wręcz nieosiągalne. Podsumowując – przesunięcie bliżej kosza pozwoliło mi przedłużyć karierę.

Jak porównałby Pan dzisiejszy basket do tego z początków Pana kariery?

Obecnie koszykówka jest zdecydowanie bardziej fizyczna i dynamiczna. Dowodem na to jest choćby to, iż za moich czasów niejako normą były 40-minutowe występy zawodników, trenerzy dużo mniej niż obecnie rotowali składem. Dziś nie ma szans, aby ktoś zagrał cały mecz, bo po prostu nie jest w stanie podołać pod względem fizycznym.

Kto zdobędzie mistrzowski tytuł w Tauron Basket Lidze?

Jestem przekonany, że ponownie Stelmet Zielona Góra. Nie zmienia tego faktu porażka w finale Pucharu Polski z Rosą Radom. Myślę, że to niepowodzenie zmobilizuje mistrzów Polski – gdyby zdobyli to trofeum, mogliby poczuć się zbyt pewnie. Zresztą, według mnie, pojedynczy mecz ze Stelmetem można wygrać, ale w serii do czterech zwycięstw żaden polski zespół nie ma szans. Chciałbym, aby finałowym rywalem zespołu z Zielonej Góry była właśnie Rosa. Ten klub ma fantastyczny projekt, który konsekwentnie realizuje, ma swoją drużynę w każdej klasie rozgrywkowej. Znakomita organizacja i praca przynoszą w Radomiu wymierne efekty.

Teraz pracuje Pan jako drugi trener, a czy ma Pan zamiar zaistnieć jako ten pierwszy?

Na razie nie zastanawiałem się nad tym. To są moje pierwsze kroki w karierze trenerskiej, licencję otrzymałem dopiero 2 lata temu. Pracuję jeszcze z młodzieżą i na tym etapie to całkowicie mi wystarcza. Docelowo chciałbym kiedyś być pierwszym trenerem – czy w Bytomiu, czy w innym miejscu, to trudno powiedzieć, życie może się różnie ułożyć. Faktem jest, że wiążę swoją przyszłość z koszykówką. Gdyby kiedyś inny klub złożył mi ofertę pracy w roli pierwszego trenera, to oczywiście rozważyłbym taką opcję. Lubię wyzwania, a postawienie kolejnego kroku w karierze szkoleniowej na pewno takim byłoby.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz