Mariusza Bacika nie trzeba
specjalnie przedstawiać osobom interesującym się polskim basketem.
Jeden z najlepszych polskich koszykarzy lat 90. XX wieku, a także
kolejnej dekady, powrócił na zakończenie kariery zawodniczej do
Bytomia, pomagając tamtejszej Polonii w awansie do II ligi. Od dwóch
lat jest w tym klubie drugim trenerem, pracuje także z młodzieżą.
Niedawno miałem okazję do kilku chwil rozmowy z tym znakomitym
kiedyś koszykarzem. Zapraszam do przeczytania!
fot. bytom.pl |
Pana zespół zajął drugie miejsce po fazie zasadniczej grupy C II ligi. Czy celem jest awans do I ligi?
Założenia są takie, abyśmy w
możliwie najkrótszym czasie sportowo awansowali jak najwyżej, a
docelowo wystąpili w ekstraklasie. W 2020 roku będzie obchodzony
jubileusz 100-lecia Polonii Bytom i chcielibyśmy wówczas zagrać na
najwyższym szczeblu rozgrywkowym.
Jako koszykarz wypłynął Pan
na szerokie wody w barwach Bobrów (Stali Bobrek) Bytom. W 1996 roku
ta ekipa sięgnęła po wicemistrzostwo Polski, choć przez wielu
była uważana za głównego faworyta. Czego wówczas zabrakło do
zdobycia złota?
Nie uważam, abyśmy wówczas
byli kandydatem nr 1 do tytułu. Od lat najsilniejszy był
Śląsk Wrocław, który co prawda odmłodził swój skład w
ówczesnym sezonie, ale
dalej prezentował
wysoki poziom. Powiedziałbym nawet, iż
większym faworytem niż Bobry była Polonia Przemyśl – o
tej drużynie mówiło się wtedy, że to może być czas na zdobycie
tytułu. Właśnie
z Polonią zmierzyliśmy się w półfinale.
Po porażkach
w dwóch pierwszych meczach, u
siebie wyrównaliśmy stan rywalizacji, a później udało
nam się wygrać
decydujące starcie w
Przemyślu. W
finale nie poradziliśmy
sobie jednak ze Śląskiem,
który był w lepszej formie.
W kolejnych latach Bobry
nadal znajdowały
się w czołówce, jednak już nigdy nie awansowały
do finału.
Czegoś brakowało, mimo że
skład nadal był silny. Kilka razy sięgaliśmy po brązowe medale,
na które byliśmy niejako skazani. Z jednej strony była to kwestia
nieco wyższych budżetów klubów z Wrocławia, Pruszkowa czy
Włocławka, jednak uważam, że dużą rolę odgrywało
doświadczenie w tych najważniejszych meczach i pewność siebie,
niejako naturalna dla drużyn, które już kilka razy występowały w
finale. Szczególnie było to widać w przypadku Śląska. Granie w
play-off zupełnie różni się od takiego cotygodniowego w sezonie
zasadniczym.
W swojej niezwykle bogatej
karierze zdobył Pan jeden tytuł mistrzowski. Czy Prokom Trefl Sopot
z sezonu 2004/2005 to najsilniejszy team spośród tych, w których
Pan występował?
Zdecydowanie tak. W
Sopocie zebrano wówczas niesamowicie mocny skład, który
bezapelacyjnie przewyższał pozostałe ekipy.
O dominacji tego klubu w krajowych
rozgrywkach świadczy, iż
żartowano wówczas, że już przed sezonem można przyznać medale i
puchar za mistrzostwo, a reszta
niech bije
się o srebrny medal.
Wiele lat występował Pan w
reprezentacji Polski, w tym dwukrotnie na Mistrzostwach Europy. Czy w
1997 roku biało-czerwoni mogli osiągnąć coś więcej niż 7.
miejsce?
Mieliśmy
wówczas bardzo dobry
zespół. W ćwierćfinale
prowadziliśmy z Grecją w drugiej połowie. Tutaj wracamy jednak
do tematu, który
poruszyłem przed chwilą. Nie mieliśmy doświadczenia na takiej
imprezie. O ile pamiętam,
to tylko trzech
ówczesnych kadrowiczów,
w tym ja – jako młody chłopak - zagrało 6
lat wcześniej na Mistrzostwach Europy, pozostali
byli debiutantami. Jadąc na ten
turniej zakładaliśmy, że
sukcesem będzie wyjście z grupy. Udało nam się to osiągnąć
stosunkowo łatwo, po wygranej z Łotwą. Wstąpiły w nas wtedy nowe
siły, zagraliśmy na ułańskiej fantazji. Nie mieliśmy natomiast
chłodnej głowy, takiego wyrafinowania, dzięki któremu Grecy
ostatecznie nas pokonali. Nasi rywale regularnie występowali na
mistrzowskich imprezach, plasując się w czołówce, więc posiadali
dużo większe doświadczenie w takich potyczkach. Myślę, że
wówczas przy odrobinie szczęścia mogliśmy pokusić się o pozycje
medalowe. Pod względem potencjału nie byliśmy wcale gorsi od
Greków czy Rosjan. W walce o 7. miejsce ograliśmy Turków, którzy
już wówczas posiadali mocny skład.
Występował Pan także w
Grecji. Jak wspomina Pan poziom tamtejszej ligi, porównując go do
rozgrywek w Polsce?
Na pewno było dużo różnic
między tymi ligami.
Greckie kluby preferowały bardzo fizyczną i zdyscyplinowaną
koszykówkę, z małą ilością fajerwerków. Bardzo często z
parkietu wręcz lała się krew, wielu zawodników doznawało różnych
urazów wynikających z twardej walki. Na tym tle polska liga była
znacznie
bardziej miękka.
Mariusz Bacik (z prawej) i Adam Wójcik w barwach Prokomu Trefla Sopot - fot. K&M Ziółkowscy |
Skończył Pan karierę w
III-ligowej wówczas Polonii Bytom w wieku 42 lat. Na czym polegała
tajemnica tej długowieczności?
Początkowo, mimo dość
znacznego
wzrostu (207 cm), grałem na pozycjach 2-3. Im byłem starszy, tym
przenosiłem się bliżej kosza – najpierw na „czwórkę”, a
kończyłem karierę jako center. Różnica jest taka, że gracze
podkoszowi nie potrzebują takiej motoryki, łatwiej tam po prostu
przetrwać. Nie znam zawodnika, który występowałby na „jedynce”
lub „dwójce” w wieku
40 lat. Z uwagi na dużą intensywność gry i wynikające stąd
wyeksploatowanie, to jest wręcz nieosiągalne. Podsumowując –
przesunięcie bliżej kosza pozwoliło mi przedłużyć karierę.
Jak porównałby Pan
dzisiejszy basket do tego z początków Pana kariery?
Obecnie koszykówka jest
zdecydowanie bardziej fizyczna i dynamiczna. Dowodem na to jest
choćby to, iż za moich czasów niejako normą były 40-minutowe
występy zawodników, trenerzy dużo mniej niż obecnie rotowali
składem. Dziś nie ma szans, aby ktoś zagrał cały mecz, bo po
prostu nie jest w stanie podołać pod względem fizycznym.
Kto zdobędzie mistrzowski
tytuł w Tauron Basket Lidze?
Jestem przekonany, że ponownie
Stelmet Zielona Góra. Nie zmienia tego faktu porażka w finale
Pucharu Polski z Rosą Radom. Myślę, że to niepowodzenie
zmobilizuje mistrzów Polski – gdyby zdobyli to trofeum, mogliby
poczuć się zbyt pewnie. Zresztą, według mnie, pojedynczy mecz ze
Stelmetem można wygrać, ale w serii do czterech zwycięstw żaden
polski zespół nie ma
szans. Chciałbym, aby finałowym rywalem zespołu z Zielonej Góry
była właśnie Rosa. Ten klub ma fantastyczny projekt, który
konsekwentnie realizuje, ma swoją drużynę w każdej klasie
rozgrywkowej. Znakomita organizacja i praca przynoszą w
Radomiu wymierne efekty.
Teraz pracuje Pan jako drugi
trener, a czy ma Pan zamiar zaistnieć jako ten pierwszy?
Na razie nie zastanawiałem się
nad tym. To są moje pierwsze kroki w karierze trenerskiej, licencję
otrzymałem dopiero 2 lata temu. Pracuję jeszcze z młodzieżą i na
tym etapie to całkowicie mi wystarcza. Docelowo chciałbym kiedyś
być pierwszym trenerem – czy w Bytomiu, czy w innym miejscu, to
trudno powiedzieć, życie
może się różnie ułożyć. Faktem
jest, że wiążę swoją przyszłość z koszykówką. Gdyby kiedyś
inny klub złożył mi ofertę pracy w roli pierwszego trenera, to
oczywiście rozważyłbym taką opcję. Lubię wyzwania, a
postawienie kolejnego kroku w karierze szkoleniowej na pewno takim
byłoby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz