Wczoraj, w meczu trzeciej kolejki Basket Ligi Kobiet, koszykarki Wisły Can-Pack Kraków wygrały we Wrocławiu ze Ślęzą. Ponieważ także w tym sezonie aktualne mistrzynie Polski są - obok poważnie wzmocnionego CCC Polkowice - głównymi pretendentkami do triumfu w ekstraklasie, takie rozstrzygnięcie raczej nie byłoby czymś nadzwyczajnym. Patrząc jednakże na sam przebieg zawodów, trudno nie określić zwycięstwa teamu spod Wawelu jako szczęśliwe. Ponieważ byłem naocznym świadkiem tego wydarzenia, napiszę o nim kilka słów i zastanowię się, w jakim kierunku zmierzają zawodniczki broniące barw klubu z ul. Reymonta 22.
Czy rozpoczynając od stanu 0:13 po upływie trzech minut, można wygrać wyjazdowe starcie z rywalem teoretycznie nieco słabszym, ale takim, który zaliczać się powinien do czołówki ligowej tabeli? Oczywiście jest to jak najbardziej realne. Pod jednym warunkiem - po tak słabym otwarciu trzeba w miarę szybko wrócić do gry, poprawiając szereg elementów.
Powiedzieć, że w tym początkowym okresie gra wiślaczek się nie kleiła, to tak, jakby niczego nie powiedzieć. Po obu stronach parkietu spisywały się fatalnie. Nieuważne w defensywie, co sprawiło, że miejscowe punktowały jak chciały, uwalniając się na czyste pozycję, niedokładnie i bez myśli przewodniej w ataku, pozwalając zresztą wyprowadzić wrocławiankom dwie szybkie kontry. Nic dziwnego, że Jose Hernandez szalał z wściekłości na ławce rezerwowych. Później przyszła pewna poprawa - głównie za sprawą Meighan Simmons, która dwa razy celnie przymierzyła z dystansu. Tak czy inaczej, po pierwszej kwarcie brązowe medalistki poprzednich rozgrywek prowadziły 24:17. W ostatnich fragmentach drugiej ćwiartki, po dwóch skutecznych kontrach Magdaleny Ziętary i zaskakującej "trójce" Ziomary Morrison, krakowianki traciły już tylko 3 pkt. Ostatecznie wynik do przerwy brzmiał 37:33, co zapowiadało duże emocje we wrocławskiej hali AWF w drugiej połowie.
I tak też się stało. Dzięki kolejnej udanej przymiarce zza linii 675 cm Simmons i akcji "2+1" Eweliny Kobryn, mistrzynie Polski wyszły na pierwsze w tym spotkaniu prowadzenie. Niedługo jednak nacieszyły się tym faktem, bo znów na zbyt wiele pozwoliły podopiecznym Arkadiusza Rusina. Szybko odpowiedziała Hind Ben Abdelkader, która wykończyła szybki atak, będąc przy tym faulowana, a za chwilę wrzuciła piłkę do kosza z dystansu i był remis. Nic więcej w tej kwarcie zawodniczki Wisły Can-Pack nie zdziałały, kilkukrotnie zachowując się w ofensywie po prostu źle, pudłując czy tracąc piłkę w prosty sposób. Sharnee Zoll i spółka odzyskały inicjatywę, do czego niestety przyczynił się Hernandez, łapiąc zupełnie niepotrzebne przewinienie techniczne, gdy to jego drużyna znajdowała się w posiadaniu piłki.
W takiej sytuacji "tylko" 5-punktowa strata (52:57) przed ostatnią ćwiartką nie wyglądała najgorzej. Co ważne, dwie podstawowe Polki w rotacji gospodyń - Agnieszka Kaczmarczyk i Agnieszka Śnieżek, miały już wówczas na koncie po cztery przewinienia. Poza nimi trener Rusin miał do dyspozycji tylko jedną ograną rodaczkę - Agnieszkę Skobel, która notabene w pierwszej fazie potyczki wyrządziła sporo krzywdy swojemu byłemu klubowi, ale potem jakby spoczęła na laurach.
Przyjezdne poprawiły obronę, nie tracąc przez prawie 6 minut choćby punktu, lecz same też zapomniały jak trafiać, nie czyniąc użytku z problemów Ślęzy. Jedynie na początku kwarty czwartą "trójkę" odpaliła Simmons. Po wielu męczarniach Kobryn wyrównała, jednak za chwilę przebudziła się Marissa Kastanek. Zdobyła pięć "oczek", co spotkało się tylko z jedną odpowiedzią "Ewki". Później kilka prób z obu stron było nieudanych, ale w końcu gdzie trzeba znalazła się Kobryn - trafiła, a faulowana dołożyła punkt z wolnego i na minutę przed końcem było 62:62. Kluczowa dla losów meczu była kolejna akcja. Ogólnie rozczarowująca wczoraj Sandra Ygueravide w tym akurat momencie odegrała bardzo pozytywną rolę - "ukradła" piłkę Skobel i wyprowadziła szybki atak, uruchomiając Simmons, która dodała do dorobku swojego zespołu jakże ważne punkty. Później w roli głównej wystąpiła Ben Abdelkader - najpierw wymusiła "ofensa", a na niecałe 20 sek. przed końcową syreną trafiła zza linii 675 cm, dzięki czemu tablica pokazała wynik 67:62 dla krakowianek. Nic już nie mogło się zmienić i mistrzynie Polski odniosły drugie zwycięstwo w tym sezonie.
To tyle opisu wczorajszych wydarzeń z hali AWF we Wrocławiu. Wygrana cieszy, ale pora odpowiedzieć na pytanie - w jakim miejscu są wiślaczki na początku tego sezonu? Szczerze mówiąc, łatwo można dostrzec aspekty, które nie napawają optymizmem. Pokazało to już poprzednie spotkanie, przegrane na własnym parkiecie z Pszczółką AZS UMCS Lublin. Wówczas podopieczne trenera Hernandeza zawiodły szczególnie na "deskach", zwłaszcza pozwalając rywalkom na ogromną ilość zbiórek pod własnym koszem. Poza pierwszą kwartą, w konfrontacji ze Ślęzą poprawiły się w tym elemencie, co w końcowym rozrachunku nie było bez znaczenia.
Nie zmienia to faktu, że największy problem ekipy ze stolicy Małopolski stanowią właśnie pozycje 4-5. Przeciwko lubliniankom fatalnie zagrała Kobryn. Wczoraj zrehabilitowała się - z dorobkiem 21 pkt. i 12 zbiórek była najlepsza w swojej drużynie. Tak czy inaczej, "Ewka" powoli zbliża się do końca swojej kariery i będąc wciąż bardzo dobrą jak na krajowe warunki zawodniczką, nie prezentuje już tej klasy co kilka lat temu. Nie powinno dziwić, że występy podobne do wczorajszego będzie niekiedy przeplatać nieudanymi, a trener powinien pamiętać również o jej zdrowiu. Nie byłoby to jeszcze tak dużym zmartwieniem, gdyby obok siebie miała koszykarkę o zbliżonych umiejętnościach. Tak niestety nie jest, gdyż Morrison nie gwarantuje odpowiedniej jakości. Chilijska środkowa nie potrafi wykorzystać swoich warunków fizycznych w walce podkoszowej, pudłując z dogodnych pozycji. Jedno trafienie na sześć prób za 2 pkt. mówi wszystko. Ziomara nie spełnia także oczekiwań w walce na tablicach. Tylko nieznacznym wytłumaczeniem może być uraz, z jakim niedawno się zmagała. Na chwilę obecną Chilijka daje zespołowi cokolwiek mniej niż DeNesha Stallworth, z którą po minionym sezonie żegnano się bez żalu. Przy wszystkich zastrzeżeniach do Amerykanki, jej skuteczność wyglądała o wiele lepiej niż obecnej środkowej "Białej Gwiazdy".
Pół biedy, gdyby jeszcze hiszpański szkoleniowiec miał do dyspozycji nominalną silną skrzydłową, na której generalnie mógłby polegać. Taką, jak Justyna Żurowska-Cegielska, która na ogół nie zawodziła w krajowej rywalizacji. Przerwa macierzyńska zawodniczki, która w 2014 i 2015 roku została uznana (jakkolwiek w tym drugim przypadku na wyrost) MVP serii finałowych, spowodowała poważną wyrwę w składzie. Małgorzata Misiuk to ambitna koszykarka, lecz pomijając, że warunki fizyczne znacząco ograniczają jej siłę przebicia, nie wnosi tyle co Żurowska-Cegielska i to się zapewne nie zmieni. O ile w poprzedni weekend była jednym z jaśniejszych punktów teamu spod Wawelu, to wczoraj nie wychodziło jej w ataku kompletnie nic (0/7 z gry). Ustawiana na pozycji "czwórki" nominalna niska skrzydłowa Agnieszka Szott-Hejmej także nie rozwiąże kłopotów i - niestety - daje się odczuć, że po wielu kontuzjach nie będzie już w stanie nawiązać do dawnej dyspozycji.
W takiej sytuacji wydaje się koniecznością wzmocnienie pozycji 4-5 - zamiana Morrison na inną podkoszową zza Oceanu, ewentualnie dokooptowanie jeszcze jednej zawodniczki, najlepiej Polki. Tutaj relatywnym wzmocnieniem na chwilę obecna mogłaby być chyba jedynie Charity Szczechowiak. Jakkolwiek Nigeryjka z polskim paszportem posiada przyzwoite umiejętności, problemem mogłyby być kwestie osobowościowe, bo nieraz udowodniła swoją chimeryczność w tym zakresie, jak również podatność na urazy. Trudno powiedzieć, czy działacze Wisły rozważają sprowadzenie Szczechowiak, jednak gdyby tak się działo, nie można byłoby mówić o zaskoczeniu.
Na obwodzie sytuacja wygląda lepiej i bardziej stabilnie. Dobrze do drużyny wprowadziła się Simmons (przyleciała do Krakowa dopiero na początku poprzedniego tygodnia), która wczoraj obok Kobryn była kluczową postacią w szeregach wiślaczek. Widać, że to typ strzelczyni, mającej ciągoty do indywidualnych popisów. Póki co nie razi taką bezproduktywnością jak w ubiegłym sezonie Yvonne Turner, której bezmyślne wjazdy pod kosz nieraz irytowały. Na plus nowej Amerykance można zapisać też dobrą postawę w defensywie. Pozytywnie ocenić należy Ben Abdelkader, zwłaszcza biorąc poprawkę na jej wiek. 21-letnia Belgijka preferuje żywiołowy basket, a poza tym niechętnie pozbywa się piłki, za długo nieraz klepiąc ją podczas akcji. Można przypuszczać, że Hernandez będzie pracować nad okiełznaniem jej indywidualizmu, który skądinąd czasem może przynieść sporo pożytku. Pokazała to trzecia kwarta oraz "trójka", która w zasadzie rozstrzygnęła losy zawodów. Zapewne będą zdarzać się jej lepsze i gorsze występy, ale tego można było spodziewać się kontraktując tę młodą rozgrywającą. Nie zmienia to faktu, że Hind powinna być jedną z najważniejszych postaci w szeregach mistrzyń Polski. Ygueravide prezentuje spokojniejszy styl, w odróżnieniu od młodszej koleżanki znacznie bardziej skupia się na rozgrywaniu niż rzucaniu, choć w spotkaniu z lubliniankami to ona zdobyła najwięcej punktów. Taka różnorodność może okazać się korzystna dla zespołu. Istotną rolę pełnić będzie Ziętara, która kilkanaście dni przed startem BLK odniosła groźnie wyglądającą kontuzję kolana. Na szczęście opuściła tylko inaugurację. Jeśli tylko będzie w optymalnej dyspozycji, powinna zaliczać się do czołowych Polek w lidze, a zarazem najlepszych specjalistek od defensywy. Wspomnieć jeszcze trzeba o Claudii Pop. Rumuńska niska skrzydłowa (ewentualnie rzucająca) nie pojawiła się we Wrocławiu z powodu kontuzji i trudno na razie powiedzieć, kiedy ponownie zagra. O ile w sparingach i meczu z PGE MKK Siedlce zasłużyła na pozytywne opinie, to już w drugiej kolejce spisała się dużo słabiej, lecz już chyba wtedy dokuczał jej uraz.
Za 10 dni Wisła Can-Pack potyczką z Dynamem Kursk w Tauron Arenie Kraków rozpocznie euroligowe zmagania. Jakkolwiek będzie to wielkie wydarzenie, które przyciągnie do największej polskiej hali wiele tysięcy widzów, nie mam zbyt wielkich oczekiwań odnośnie osiągnięć ekipy ze stolicy Małopolski w kontynentalnej rywalizacji. Mam świadomość braków, zwłaszcza w strefie podkoszowej. Trzeba do tego podchodzić podobnie jak w poprzednim sezonie - co ugrają, to będzie wartością dodaną. Jako ważniejsze jawią się zmagania na krajowym podwórku, które powinny dostarczyć sporo emocji. Wiadomo, że najgroźniejszymi konkurentkami będą polkowiczanki, które na dziś mają szerszą kadrę i większy wybór, zwłaszcza na pozycjach 4-5. Sprowadzanie wszystkiego do tych dwóch klubów (tak jak działo się kilka lat temu) byłoby jednakże błędne. Kolejnych 5-6 drużyn prezentuje się całkiem interesująco i choćby jedna z nich może odegrać poważną rolę w kontekście całego sezonu.
Pocieszać się jednakże należy, iż to taka niepisana reguła - wiślaczki rozpoczynają sezon pod wodzą Hernandeza mało efektownie, czasem nawet z potknięciami, wzbudzając wątpliwości odnośnie realizacji założonych celów. Po kilku tygodniach koszykarki zaczynają się zgrywać, coraz lepiej wykonując na boisku zamierzenia coacha, co przekłada się na ich pewność i oczywiście wyniki. Pomimo pewnych komplikacji (kontuzje, zmiany personalne), hiszpański trener potrafił na ogół tak wszystkim pokierować, że na koniec wszyscy gratulowali mu wyników w krajowych i europejskich rozgrywkach. Krytykując obecną dyspozycję jego teamu, trzeba o tym pamiętać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz