niedziela, 31 maja 2015

Koszykarski boom

Tytuł nawiązuje do trendu, jaki panował w Polsce w ostatniej dekadzie XX wieku. Obecnie koszykówka wyraźnie ustępuje popularnością choćby siatkówce, a podobnym zainteresowaniem w naszym kraju cieszy się piłka ręczna. Jest to tendencja odwrotna niż w zdecydowanej większości państw europejskich.

fot. naszkosz.blox.pl

Lata 90. stały pod znakiem prawdziwego szaleństwa na punkcie basketu. Często spontanicznie (w przeciwieństwie do późniejszych Orlików) powstawały nowe boiska z koszami, wypełniające się grającą młodzieżą. Wzorami do naśladowania byli dla nich oglądani na ekranach TVP niesamowici gwiazdorzy NBA, jak choćby Jordan, Pippen, O'Neal, Olajuwon, Barkley czy Malone. Ci wybitni gracze oddziaływali zresztą wówczas na wyobraźnię szerokiej rzeszy ludzi na całym świecie, przyczyniając się do ogromnego sukcesu marketingowego tej ligi i wzrastającej popularności koszykówki.

Tymczasem męski basket w polskim wykonaniu u progu lat 90. stanowił mało interesujący produkt. Nie brakowało co prawda bardzo dobrych i utytułowanych rodzimych zawodników (Dariusz Zelig, Jerzy Binkowski, Jarosław Jechorek), coraz mocniej pukało do drzwi młode pokolenie (Adam Wójcik, Maciej Zieliński, Tomasz Jankowski, Mariusz Bacik), w polskich klubach pojawiło się również kilku niezłych koszykarzy zza wschodniej granicy, ale z tego grona na dłużej w Polsce zadomowił się tylko znakomity białoruski egzekutor, idol kibiców we Włocławku - Igor Griszczuk. Brakowało "składnika" dziś wręcz oczywistego i nieodzownego - Amerykanów.

Do 1991 roku jedynym graczem w polskiej lidze, wywodzącym się z ojczyzny basketu był Kent Washington, ale działo się to na przełomie lat 70. i 80. Sytuację nieco zmieniło pojawienie się Keitha Williamsa w Śląsku Wrocław. Niewysoki rozgrywający miał patent na tytuły mistrzowskie - najpierw zdobył trzy z wrocławskim klubem, a do kolejnego przyczynił się reprezentując barwy Mazowszanki Pruszków. Ciągle jednak jego rodaków w naszym kraju można było policzyć na palcach jednej ręki, a ich umiejętności pozostawiały wiele do życzenia. Począwszy od sezonu 1994/1995, zaczął się prawdziwy napływ zawodników zza Oceanu. Klubowy kolega Williamsa z Mazowszanki - Tyrice Walker wręcz latał nad obręczami, a szeregi debiutującej w ekstraklasie Polonii Przemyśl (więcej o tej doskonale znanej mi ekipie pisałem w tym miejscu) zasilił niesamowity jak na tamte czasy podkoszowy duet: Daryl Thomas - Nathan Buntin. W kolejnych latach niemal wszystkie zespoły ówczesnej I ligi postawiły sobie za cel posiadanie w składzie pary Amerykanów (na więcej nie pozwalał ówczesny regulamin). Nie wszyscy się sprawdzili, ale bez wątpienia wnieśli nową jakość do krajowej rywalizacji. Wystarczy wymienić choćby takie nazwiska, jak Joe McNaull, Jeff Massey, LaBradford Smith, Antoine Joubert czy Joe Daughirty.

Doszło do sporych przetasowań w ligowej czołówce. Miejsce dawnych potęg, jak choćby Lecha Poznań, Zagłębia Sosnowiec, Górnika Wałbrzych czy ASPRO (Gwardii) Wrocław, zajęły drużyny całkiem nowe w najwyższej klasie rozgrywkowej: Mazowszanka, Nobiles Włocławek, przemyska Polonia czy Komfort Spójnia Stargard Szczeciński. Z minionych potentatów na topie nadal potrafiły utrzymać się tylko Śląsk i Bobry Bytom. Te zmiany były nieuniknione z uwagi na upadek finansowy dotychczasowych patronów klubów i zainteresowanie się basketem ze strony coraz większej ilości firm, inwestujących na dotychczasowej koszykarskiej "pustyni".

Schyłek dekady to wprowadzenie przepisu umożliwiającego grę w jednym teamie najpierw trzem, a następnie czterem obcokrajowcom - z tym, że nadal nie więcej niż dwóch mogło wywodzić się spoza Europy. Ta zmiana spowodowała, iż kontrakty z polskimi klubami podpisało sporo renomowanych koszykarzy z krajów Europy Środkowej, zwłaszcza na pozycji rozgrywającego. Prekursorem okazał się Raimonds Miglinieks, a w kolejnych dwóch latach dołączyli Zoran Sretenović, Alan Gregov, Darius Maskoliunas czy Walter Jeklin. Bez wątpienia wymienieni zawodnicy wnieśli nową jakość do rozgrywek ligowych. Podobnie jak kilku zagranicznych trenerów, z Andrejem Urlepem na czele.

Oczywistym jest, że na wspomnianych wyżej zawodnikach ogniskowało się spore zainteresowanie, nieco "odciążające" w tym zakresie gwiazdy NBA. Hale podczas ligowych potyczek wypełniały się do ostatniego miejsca, co nie dziwi, mając na uwadze widowiskowe akcje w wykonaniu amerykańskich graczy (przykład choćby tutaj). Większość egzemplarzy popularnego wówczas tygodnika "Basket" rozchodziła się jeszcze w dniu ukazania się numeru. W połowie lat 90. praktycznie nie istniał Internet, wobec czego drukowane przez to pismo statystyki meczów ekstraklasy stanowiły niezwykle pożądany towar. Koniunkturę dla dyscypliny nakręcały wyniki reprezentacji i sukcesy klubów w europejskich pucharach. W 1997 roku narodowa kadra wywalczyła siódme miejsce na Mistrzostwach Europy. Wynik dość dobry, biorąc pod uwagę, że w dwóch poprzednich imprezach tej rangi biało-czerwoni nie brali udziału. Pozostał jednak niedosyt, bo w ćwierćfinale wyżej notowani Grecy byli już "na widelcu". Stosunkowo młodej ekipie i jej trenerowi - Eugeniuszowi Kijewskiemu zabrakło nieco cwaniactwa i zimnej krwi, aby wykorzystać nadarzającą się okazję. Śląsk w silnie obsadzonym Pucharze Europy trzykrotnie awansował do ćwierćfinału, torując sobie w ten sposób drogę do Euroligi, Natomiast Mazowszanka zameldowała się w półfinale Pucharu Koraca.

W 1998 i 1999 roku serie finałowe ekstraklasy były niesamowitymi, pamiętanymi do dziś przez wielu fanów koszykówki, siedmiomeczowymi thrillerami. Dwukrotnie triumfował Śląsk (najpierw pokonując Mazowszankę, a rok później Nobiles) - z Wójcikiem, Zielińskim, Miglinieksem i McNaullem w składzie, dowodzony z ławki trenerskiej przez charyzmatycznego Urlepa. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że tymi konfrontacjami żyła cała sportowa Polska. Bo czy mogło być inaczej, skoro transmisje "live" przez cały sezon pokazywano w TVP 1, i to w bardzo atrakcyjnym czasie antenowym? Z dzisiejszej perspektywy brzmi to wręcz niewiarygodnie - nawet jeśli wziąć pod uwagę, iż obecnie ciężar transmitowania rozgrywek ligowych przejęły na siebie stricte sportowe kanały.

Na początku kolejnej dekady wprowadzono tzw. formułę open, w związku z czym napływ obcokrajowców jeszcze wzrósł - i niekoniecznie byli to koszykarze podwyższający poziom swoich zespołów. Przynajmniej kilka klubów przeliczyło się ze swoimi budżetami, do czego przyczyniły się m.in. windowane przez rodzimych graczy oczekiwania finansowe. Reprezentacja nie była już w stanie choćby awansować do Mistrzostw Europy. Wizytówką męskiego basketu pozostał jedynie Śląsk, grający z niezłym skutkiem w Eurolidze. Zainteresowanie kibiców i mediów odwróciło się w stronę skoków narciarskich (wówczas rozbłysła w pełni gwiazda Adama Małysza), w mediach coraz bardziej przebijała się siatkówka. Zapewne też basket nieco się przejadł, w czym istotną rolę odgrywała także wspomniana coraz mniejsza "polskość" ligi, wobec czego trudniej było o postacie, które skutecznie kreowały wizerunek danej drużyny.

Pomimo obecności w NBA od dobrych kilku lat Marcina Gortata, a także wielu ciekawych meczów w Tauron Basket Lidze i całkiem niezłego poziomu tych rozgrywek (choć już bez takiej ilości znanych nazwisk, jak kilkanaście lat temu), bardzo trudno powtórzyć boom, jaki miał miejsce w latach 90. Polski kibic jest w dużej mierze kibicem sukcesu i jeśli męska reprezentacja nie pokusi się o jakieś spektakularne osiągnięcie - co jest o wiele mniej prawdopodobne niż w przypadku siatkarzy czy piłkarzy ręcznych - to ciężko będzie o wyraźny progres pod względem popularności koszykówki. Pod tym względem można tylko pozazdrościć Litwie, gdzie ta dyscyplina sportu cieszy się nawet większym zainteresowaniem niż piłka nożna.

Jednak ważniejsze od popularności są niezwykłe emocje, jakie niezmiennie wyzwalają mecze koszykarskie. Efektowne akcje, twarda walka, celne rzuty nieraz z zaskakujących pozycji, nagłe zwroty rozwoju wydarzeń na boisku, wyrafinowane taktyczne manewry - to wszystko sprawia, że basket ciągle zachwyca i fascynuje.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz