Kto by się spodziewał, że tak to się wszystko zakończy? Jeszcze kilka tygodni temu wygrana Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich była bardzo mało prawdopodobna. Znacznie częściej mówiło się o wygranej urzędującego prezydenta w pierwszej turze.
fot. tvn24.pl |
Również dałem ponieść się tym sugestiom, akcentując w lutym, że w kwestii reelekcji Bronisława Komorowskiego jest już praktycznie "pozamiatane", a inne partie bardziej myślą o wyborach do Sejmu, posyłając do batalii o fotel prezydenta polityków z dalszego szeregu. Samo wystawienie przez PiS raczej mało dotąd znanego Dudy (mylonego nieraz z noszącym to samo nazwisko przewodniczącym "Solidarności") zdawało się wskazywać, że największe ugrupowanie opozycyjne raczej odpuszcza walkę o prezydenturę. W kolejnych tygodniach sondaże zaczęły wskazywać spadek notowań Komorowskiego, przy jednoczesnym wzroście poparcia dla prowadzącego dynamiczną kampanię eurodeputowanego z Krakowa, jednak nadal była to różnica kilkunastu procent. Dopiero kilka dni przed pierwszą turą ten dystans zmalał do ośmiu punktów procentowych. Druga tura była raczej przesądzona, ale wydawało się, że wciąż stosunkowo wyraźną przewagę miał prezydent. Dlatego też wyniki głosowania z 10 maja okazały się tak zaskakujące.
W debatach przed drugą turą ogólnie korzystniej zaprezentował się Komorowski, ale chyba nie miało to już większego wpływu na końcowy wynik. Oddając głos na kandydata PiS, wyborcy chcieli pokazać swoją niechęć do PO, od której prezydent nie dość czytelnie starał się odcinać. Z tego powodu zapłacił wysoką cenę za niezadowolenie społeczeństwa ostatnim okresem rządów swojego środowiska. Inna sprawa, że przy innych cechach osobowości, bardziej aktywnej kampanii i ograniczeniu dziwnych posunięć (jak choćby wnioskowanie tuż po pierwszej turze o przeprowadzenie referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych), Komorowski mógłby przekonać do siebie większą liczbę wyborców. Jego sztab okazał się jednak mało sprawny, żyjąc przez wiele tygodni w przekonaniu, że zwycięstwo jest więcej niż pewne. Jeszcze raz okazało się, jak złudne mogą być sondaże. Prezydent nie ustrzegł się wpadek, po których ciężko było mu odmienić swój negatywny wizerunek starszego człowieka niezbyt nadążającego za rzeczywistością, a zwłaszcza oczekiwaniami najmłodszego pokolenia.
Natomiast jego główny kontrkandydat umiał zamaskować słabsze strony, jak choćby niejasne powiązania ze SKOK-ami czy budzącą mój spory niesmak sprawę niepoinformowania przełożonych na Uniwersytecie Jagiellońskim o podjęciu pracy zarobkowej podczas bezpłatnego urlopu. W oczach wielu Duda skompromitował się także podczas debaty w TVP, w niejednoznaczny sposób kwestionując odpowiedzialność Polaków za zbrodnię w Jedwabnem. Wydaje się, że kandydat PiS najbardziej zyskał na tym, że nie był kojarzony wcześniej z partyjnym betonem, bo nie należał do grupy najwierniejszych pretorian Jarosława Kaczyńskiego. Poza tym mógł obiecać wyborcom w zasadzie wszystko, nie biorąc za to odpowiedzialności. Wyliczono, że realizacja jego obietnic kosztowałaby budżet państwa w ciągu najbliższych pięciu lat prawie 30 mld zł. Zwykli ludzie chętnie chłonęli zapewnienia o rozpisaniu referendum dotyczącego obniżenia wieku emerytalnego, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że powrót do stanu sprzed reformy jest wręcz nierealny. Do plusów Dudy trzeba zaliczyć także częste występowanie u jego boku żony i córki, co ocieplało wizerunek kandydata. No i kwestia być może najważniejsza - medialne "zamrożenie" Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza. Specjaliści od PR-u bardzo dobrze zdawali sobie sprawę, że występowanie tych dwóch polityków podczas kampanii przyniosłoby efekt odwrotny od zamierzonego, utrwalając w społeczeństwie obraz PiS jako ugrupowania skrajnego i nieobliczalnego (by nie powiedzieć - niebezpiecznego dla kraju), co oczywiście rzutowałoby na notowania Dudy.
Nie ukrywam - nie głosowałem na prezydenta-elekta, ponieważ uważam, że zaprezentował wyborcom zbiór pustych obietnic, a wiele znaków zapytania budzi choćby to, w jaki sposób będzie poruszać się w obszarze polityki zagranicznej. Ta kwestia jest szczególnie istotna w kontekście sytuacji na Ukrainie i dalszej agresywnej polityki Rosji, a także wewnętrznych problemów Unii Europejskiej. Duda będzie musiał zejść na ziemię i podjąć próbę przeobrażenia się z polityka wiecowego, jakim był podczas kampanii, w męża stanu. Czy to się uda? Pewności nie ma jakiejkolwiek... Staram się myśleć pozytywnie, bo dobrze wykonujący swoje obowiązki prezydent to wielki kapitał dla kraju, nawet jeśli to tylko funkcja niejako reprezentacyjna. Tylko co na to wszystko Kaczyński? Czy pozwoli Dudzie na samodzielność, czy też będzie dowodził nim z tylnego siedzenia - jako lider opozycji, bądź też po wyborach do Sejmu z tego ważniejszego fotela - jako premier?
Dwie rzeczy są za to pewne. Po pierwsze - w III RP prezydentem nie została jeszcze osoba o tak niewielkim doświadczeniu i dorobku w polityce. Odrębna sprawa to urok tegorocznej kampanii. Z pozornie nudnej przekształciła się w końcowej fazie w niezwykle zaciętą walkę. Zachowania obu głównych kandydatów oraz ich wyborców, a także fenomen Pawła Kukiza, będą zapewne przez wiele lat materiałem do pogłębionych analiz wielu politologów i socjologów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz