piątek, 20 marca 2020

Życie w czasach koronawirusa

Epidemia koronawirusa ma wielki wpływ na nasze życie. Ostatni tydzień przyniósł radykalne zmiany, na niespotykaną wcześniej skalę. Na ile te działania okażą się skuteczne, czas pokaże. Niemniej odstraszająco na prawie wszystkich (bo są również przypadki bezdennej głupoty) wpływa niezwykle wysoka liczba zarażonych i zmarłych w odległych Chinach i w znacznie bliższych nam krajach europejskich. Od kilku dni ludzie starają się bez uzasadnionej potrzeby nie wychodzić z domów, unikać kontaktów z większymi zbiorowościami. Sam mogę coś o tym powiedzieć...

fot. pressminho.pl

Chociaż na początku marca coraz głośniej mówiło się o koronawirusie i zagrożeniu ze strony osób przebywających ostatnio za granicą, niebezpieczeństwo wydawało się stosunkowo odległe. Życie wyglądało jeszcze normalnie, także w Krakowie. Odbywały się imprezy, niemal wszystko było otwarte, dostępne. Słyszało się tylko o rzadkich przypadkach odwoływania wydarzeń, jak choćby koncertu Carlosa Santany w Tauron Arenie. W pierwszym tygodniu marca obejrzałem w kinie Mikro film "Boże Ciało" (malutka sala na kilkanaście miejsc, z wygodnymi fotelami), w pewnym fajnym, niezatłoczonym lokalu zjadłem świetną golonkę, pospacerowałem po Starym Mieście, gdzie ludzi było już mniej niż zazwyczaj, a co rzuciło się w oczy i uszy, to zupełny brak Włochów i Hiszpanów, których zwykle jest przecież w Krakowie sporo (obcokrajowcy to głównie Anglicy i pracujący w naszym kraju Ukraińcy). Byłem na rozegranym przy skromnej publiczności meczu koszykarek Wisły - jak się później okazało, ostatnim w tym sezonie, a kto wie, czy nie ostatnim w historii ekstraklasowych występów (ale to temat na inne rozważania)...

Kupiłem bilet na mecz piłkarzy Wisły z Lechem Poznań. Cieszyłem się na myśl o tym wydarzeniu - zwłaszcza, że walcząca o pozostanie w ekstraklasie "Biała Gwiazda" spisywała się ostatnio bardzo dobrze, a swoistą wisienką na torcie było zwycięstwo w poprzedniej kolejce w derbach na stadionie Cracovii. Jednak w niedzielne popołudnie zostałem w domu. Po namyśle doszedłem do wniosku, że pojawienie się w miejscu, gdzie będzie wiele tysięcy ludzi, może mieć różne skutki. Niby na zarażenie koronawirusem nie ma reguły - można uniknąć go mimo przebywania w dużym tłumie, a "nabyć" od jednej konkretnej osoby w kameralnych okolicznościach. Lepiej jednak nie kusić losu.

Ubiegły tydzień przyniósł już znaczące zmiany. Rosła liczba stwierdzonych przypadków koronawirusa w Polsce i na świecie, pojawiało się coraz więcej ograniczeń, odwoływanych wydarzeń sportowych i kulturalnych, zajęć w szkole czy na studiach, środków ostrożności w miejscach pracy (w tym mojej). Na ulicach i w pojazdach komunikacji zbiorowej było coraz mniej ludzi, ze sklepów znikały środki czystości i część produktów, jak makaron, ryż czy mąka (widziałem zdjęcia pustych półek, ale osobiście nie odczułem tego zjawiska). Aż nastał piątek trzynastego...

Na ten dzień miałem wykupiony bilet na autobus do Zamościa, gdzie już od dwóch tygodni przebywały moja żona i córeczka. W pracy wziąłem tygodniowy urlop ojcowski. Mieliśmy świętować pierwsze urodziny Igi, wpaść jeszcze na jakieś dwa dni do mojego rodzinnego Przemyśla, a potem wrócić do Krakowa. Pod koniec marca Iga miała wstępnie zapoznawać się ze żłobkowymi zwyczajami, aby od początku kwietnia uczęszczać już tam na pełnych prawach.

45 minut przed odjazdem autobusu pojawiłem się w pasażu handlowym przy Dworcu Głównym, sąsiadującym z Galerią Krakowską. Bywam w tym miejscu stosunkowo często w piątkowe popołudnia, ale jeszcze nie widziałem wtedy takich pustek. Ludzi chyba ze trzy razy mniej niż zwykle. Dzień wcześniej czytałem o lekkich cięciach "mojego" przewoźnika w dwa kolejne weekendy i - z uwagi na odwołane zajęcia szkolne - w dni powszednie na lokalnych trasach. Tymczasem w autobusie dowiedziałem się, że w sobotę odbędzie się tylko kilka kursów, a potem już nic, co najmniej do 25 marca. Czyli miałem szczęście. Duży autobus, a w nim zaledwie ośmioro pasażerów. W "normalny" piątek pewnie jest zapełniony, tym razem sporo osób odpuściło. Po drodze widziałem - chyba pierwszy raz o stosunkowo niepóźnej jeszcze porze - tak opustoszałe miasta i miejscowości. Coś dziwnego i wyjątkowego było w tej podróży. Również dlatego, że rząd już poinformował o szeregu ograniczeń, jakie będą obowiązywać od soboty. Oprócz sklepów, szpitali i urzędów pozamykane prawie wszystko, w tym granice - to brzmiało cokolwiek niestandardowo.

Przez ostatni tydzień byłem dwa razy na zakupach, raz wyszliśmy do mieszkającej w pobliżu rodziny żony. Na ulicach pusto, w sklepach niewielu klientów. Uznaliśmy, że póki co zostajemy w Zamościu jeszcze tydzień. Tym bardziej, że żłobek zamknięty i taka sytuacja jeszcze potrwa. Wdrożenie się maleństwa do ważnej życiowej innowacji musi więc zostać nieco odłożone. Od poniedziałku będę pracować zdalnie - z tym pomysłem wyszedł mój pracodawca. Zrezygnowaliśmy z wyjazdu do Przemyśla. Cóż, żałuję, bo to moje rodzinne miasto, ale w istniejącej sytuacji raczej nie było innej opcji. Tutaj też ograniczyliśmy do minimum kontakty rodzinne, zwykle przecież częste w przypadku takich wyjazdów. Urodziny Igi odbyły się w bardzo wąskim gronie.

Zatem, podobnie jak miliony Polaków, wziąłem sobie do serca hasło #zostańwdomu i w dobie szalejącego koronawirusa poddałem się izolacji, ograniczając bezpośrednie kontakty do niezbędnego minimum. Nie wykluczam jakiegoś spaceru, ale w rozsądnych granicach, uważając, aby wokół było możliwie jak najmniej ludzi. Tak to wygląda z perspektywy zwykłego śmiertelnika, w którego otoczeniu na szczęście nie stwierdzono żadnego przypadku koronawirusa czy choćby jego podejrzenia. Moja wyobraźnia ledwo ogarnia uciążliwości wiążące się z przymusową kwarantanną. Oczywiście nie kwestionuję jej konieczności, tylko chcę powiedzieć, że w porównaniu do takiej "atrakcji" moje doświadczenia to drobiazg.

Oby ten brzydki wirusowy intruz już wkrótce zniknął i wróciła normalność!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz