Zanim
zapłonie olimpijski znicz w
Rio de Janeiro, warto
przeczytać wywiad, jaki przeprowadziłem z Maciejem Starowiczem. Znany dziennikarz krakowskiego oddziału Telewizji Polskiej, który
był na
letnich Igrzyskach Olimpijskich w Sydney (2000), Atenach (2004) i
Pekinie (2008), przybliżył
specyfikę największej
imprezy sportowej na
świecie, a także odniósł
się do tego, co czeka nas w ciągu najbliższych kilkunastu dni.
Maciej Starowicz na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie - fot. z prywatnych zbiorów dziennikarza |
Jakie ma Pan wspomnienia z tych
trzech igrzysk?
Pod względem atmosfery i organizacji
zdecydowanie najlepiej utkwiło mi w pamięci Sydney. Wszystko było
tam doskonale przygotowane, Australijczycy żyli igrzyskami. Poza tym
podczas tej imprezy można było spotkać liczną grupę Polaków,
którzy wyemigrowali do Australii w stanie wojennym. Jeśli chodzi o
Ateny, to przed rozpoczęciem tych igrzysk wyrażano obawy z powodu
opóźnień w budowie obiektów. Sama impreza stanowiła duże
przeżycie z uwagi na to, że była rozgrywana w kolebce olimpizmu.
Natomiast Pekin zszokował swoim rozmachem. Wszystko zostało tam
perfekcyjnie przeprowadzone, wydano ogromne pieniądze na piękne,
niesamowite obiekty. Przy okazji można było zetknąć się z inną
kulturą, ludzie byli tam skromni i gościnni.
Komentował Pan koszykówkę i
piłkę ręczną. Jak wygląda praca dziennikarza na igrzyskach?
Nie da się ukryć, że przez w sumie
ponad trzy tygodnie jest sporo pracy, którą wspomina się do końca
życia. Zwłaszcza dziennikarze komentujący sporty indywidualne
spędzają cały dzień na obiektach olimpijskich, kilka razy w tym
czasie wchodząc na antenę. Przemieszczałem się głównie między
dwoma halami. Właśnie jeśli chodzi o komunikację, to pokonuje się
znaczne odległości. Tak było zwłaszcza w Pekinie, chociaż tam
bardzo dobrze działał system transportu dla pojazdów z
akredytacjami olimpijskimi, które miały specjalnie wydzielone pasy
ruchu. Rzucają się w oczy środki bezpieczeństwa – kontrole są
przed wejściem na każdy obiekt i do hotelu. Na igrzyskach można
poznać wiele ciekawych osób, choćby dziennikarzy z innych krajów.
W wolnych chwilach, zwłaszcza w ostatnim tygodniu igrzysk, kiedy już
jest mniej meczów, można gdzieś się wybrać, coś zobaczyć,
spotkać się. Kontakt ze sportowcami był nieco utrudniony, gdyż
wioska olimpijska pozostaje wyłączona - na wejście do niej trzeba
uzyskać pozwolenie, co jednak nie było większym problemem, jeśli
posiadało się akredytację. Z tych trzech igrzysk tylko w Sydney
była wioska medialna, dzięki czemu dziennikarze często się
widywali. W Atenach i Pekinie byliśmy rozrzucani po różnych
hotelach.
Spośród tych igrzysk, na których
Pan był, najbardziej udane dla polskich sportowców okazało się
Sydney.
Zdecydowanie tak. Pamiętamy choćby
dwa złote medale Roberta Korzeniowskiego. Także w innych
dyscyplinach tych medali łącznie uzbierało się więcej niż w
późniejszych startach.
Czego spodziewa się Pan po stracie
polskich sportowców na rozpoczynających się już za kilka dni
igrzyskach w Rio de Janeiro?
Przede wszystkim wierzę w
lekkoatletów – jeśli utrzymają formę z Mistrzostw Europy, na
pewno będziemy nieraz cieszyć się z ich obecności na podium.
Bardzo liczę na to, że odbuduje się Agnieszka Radwańska i sprawi
nam medalową niespodziankę, z... krakowskim akcentem. Ponadto mam
nadzieję, że medale wywalczą wioślarze i kajakarze – to bardzo
piękne sporty, lecz wymagające ogromnego wysiłku i poświęcenia,
na dodatek niedoceniane w mediach. Bez echa przechodzą sukcesy
przedstawicieli tych dyscyplin na różnych imprezach mistrzowskich,
dlatego igrzyska są zawsze dla nich szansą na zaistnienie. Trzeba
podkreślić, że medal olimpijski to nie tylko chwała, ale też
świadczenie emerytalne, przysługujące po ukończeniu 35. roku
życia. To ogromny plus.
Wydaje się, że również
siatkarzy i piłkarzy ręcznych stać na walkę o podium.
Jak najbardziej. Kiedy przedstawiciele
gier zespołowych wchodzą do strefy medalowej, wzbudza to spore
zainteresowanie. Przypomnę, że 8 lat temu szczypiorniści byli
blisko awansu do najlepszej czwórki. W ćwierćfinale przyszedł
jednak słabszy dzień i ponieśli raczej niespodziewaną porażkę z
Islandią, którą wcześniej ograli na turnieju kwalifikacyjnym.
Wierzę, że obecna ekipa, mądrzejsza o te doświadczenia,
przyniesie nam więcej powodów do radości. W kontekście długiego
– notabene bardzo udanego - sezonu graczy Vive Tauronu Kielce,
niezwykle ważne, aby wszyscy zawodnicy byli zdrowi. Niedawno
widziałem się z Michałem Jureckim, który na krakowskiej AWF
zdawał egzamin trenerski – nastroje w kadrze są optymistyczne.
Przygotowywali się w Arłamowie i miejmy nadzieję, że ten ośrodek
także dla nich okaże się szczęśliwy.
Wiadomo, że biało-czerwonych
zabraknie na turniejach koszykarskich. Jakie są Pana prognozy
odnośnie przebiegu tych zmagań?
U mężczyzn faworytami są
Amerykanie. Ich przewaga powinna być widoczna, choć nie będzie to
Dream Team, bo ta nazwa powinna być zastrzeżona wyłącznie dla
zespołu z 1992 roku, który składał się z tak genialnych graczy,
jak Jordan, Magic Johnson czy Bird – tak znakomitej drużyny
już nigdy nie będzie. Za plecami USA powinna rozegrać się
wyrównana walka o pozostałe medale. Ciekawy jestem postawy grającej
u siebie Brazylii, a także Hiszpanii, Francji, Argentyny. W turnieju
kobiet wyższość Amerykanek nie będzie chyba tak dostrzegalna,
choć na pewno są one głównymi faworytkami. Warto zauważyć, że
koszykarki urodzone w USA bronią barw europejskich reprezentacji,
przez co ten dystans nie jest tak duży. Silna będzie również
Australia. Strasznie żałuję, że w Rio nie będzie naszych
reprezentacji. Przypomnę, iż w Sydney emocjonowaliśmy się
występami koszykarek, które rok wcześniej zostały mistrzyniami
Europy. Kompletnie zaprzepaszczono ten sukces, co skutkuje do
dzisiaj. Takich błędów udało się uniknąć, jeśli chodzi o
siatkarzy i piłkarzy ręcznych, wobec czego te zespoły od wielu lat
utrzymują wysoki poziom.
Jak ocenia Pan wykluczenie z
zawodów olimpijskich rosyjskich lekkoatletów?
W końcu MKOl. podjął zdecydowane
działania – można powiedzieć, że o 30 lat za późno. Dotąd
było to traktowane za miękko, bo wyłapywano tylko pojedynczych
sportowców i nie wiązano tego faktu z możliwością stosowania
niedozwolonych środków przez całą grupę z danego kraju - nie
wykonywano kompleksowych badań pod kątem takiego zorganizowanego
procederu. Teraz system kontroli uszczelnia się, dzięki czemu można
odebrać medal nawet po siedmiu latach. Poza tym technologia
wykrywania nadąża już za metodami niedozwolonego wspomagania się
– dotychczas była to różnica 2-3 lat. Są rzecz jasna
kontrowersje, bo w jednej z wiodących dyscyplin zabraknie silnej
reprezentacji, ale w kwestii dopingu nie powinno być litości. Nie
zapominajmy ponadto, że podejrzenia dotyczą również innych
sportowców rosyjskich, m.in. siatkarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz