wtorek, 12 lipca 2016

Sprawiedliwości stało się zadość

Czy Portugalia zasłużenie wygrała Euro 2016? Na ten temat trwają dyskusje w całej Europie (i nie tylko). Wielu uważa zapewne, że niekoniecznie, żałując Francuzów, którzy pogrzebali szansę na kolejne złoto na wielkiej imprezie przed własną publicznością. Pozwolę sobie mieć nieco inne zdanie.

fot. Getty / sport.tvp.pl

Pewne jest, iż poziom zakończonych kilkadziesiąt godzin temu finałów Mistrzostw Europy rozczarował. Większość trenerów wyznawała zasadę "po pierwsze nie stracić gola", przez co wiele meczów nie należało do porywających widowisk. Szereg czołowych graczy swoich teamów, wyeksploatowanych trudami sezonu ligowego i pucharowego, nie zbliżyło się do optimum swoich możliwości, niemała liczba znaczących piłkarzy nie wystąpiła we Francji z powodu kontuzji lub już w trakcie turnieju doznali urazów. Zastosowana po raz pierwszy w kontynentalnym czempionacie formuła 24 zespołów generalnie nie sprawdziła się. Owszem, największymi rewelacjami zostali debiutanci - Walia i Islandia, czyli ekipy, które być może nie wystąpiłyby, gdyby obowiązywała dotychczasowa "szesnastka". Jednakże poziom spotkań w dostrzegalny sposób był niższy niż w kilku poprzednich finałach. Na dodatek, faza grupowa została pozbawiona znacznej części emocji, z uwagi na awans czterech drużyn z trzeciego miejsca. Ostatnia kolejka grupowych gier była w większym niż dotąd stopniu nasycona kalkulacjami.

Na tle innych uczestników Euro 2016 Portugalczycy prezentowali się przeciętnie, osiągając swoiste minimum - to, co osiągnąć musieli, aby pozostać dalej w grze. Remis z Islandią odebrano jako dużą niespodziankę in minus, jeśli chodzi o wybrańców Fernando Santosa. Cristiano Ronaldo zawiódł także w potyczce z Austrią, gdy zmarnował rzut karny. W ostatnim starciu grupowym Węgrzy trzykrotnie obejmowali prowadzenie i faworytom grupy poważnie zajrzało w oczy widmo odpadnięcia z turnieju. Ostatecznie skończyło się najwyższym remisem na francuskich mistrzostwach i dopiero trzecim miejscem zespołu z Półwyspu Iberyjskiego. W 1/8 finału więcej przemawiało za niezwykle interesująco grającymi w fazie grupowej Chorwatami, lecz te przewidywania nie spełniły się. Tuż przed końcem dogrywki Portugalczycy wyprowadzili zabójczą kontrę.

Ćwierćfinał wszyscy mamy doskonale w pamięci. Pomijając już te wszystkie emocje i żal po odpadnięciu biało-czerwonych dopiero w rzutach karnych, warto zwrócić uwagę na dwa fakty, może niezbyt odkrywcze. Robert Lewandowski jako jedyny pokonał Rui Patricio w fazie pucharowej, trwającej dla Portugalczyków aż 450 minut (czyli czas równy nie czterem, a pięiu "normalnym" meczom). Po drugie, w odróżnieniu od bardziej zaprawionych w bojach Chorwatów i Francuzów, podopieczni Adama Nawałki nie dali się ograć późniejszym mistrzom w dodatkowym czasie gry, jako jedyni doprowadzając do serii karnych.

Na temat półfinału szkoda się rozwodzić. Biorąc pod uwagę stawkę zawodów, poziom był bardzo niski. CR7 i spółka okazali się wyraźnie lepsi od słabo dysponowanych Walijczyków. Ponieważ nazajutrz gospodarze ograli Niemców, wydawało się, że niejako siłą rozpędu pokażą swoją wyższość również w finale. Za tym rozwiązaniem przemawiała chwalebna historia - ani jednej porażki podczas występów we własnym kraju na zwycięskich dla nich Mistrzostwach Europy (1984), Mistrzostwach Świata (1998) oraz do finału Euro 2016. Pomimo tego, trzeba powiedzieć, że podopieczni Didiera Deschampsa na ogół nie zachwycali, może poza wspomnianą wygraną nad mistrzami świata. W pierwszej połowie byli po prostu słabsi od przeważających Niemców, a na przebieg wydarzeń znacząco wpłynął sędzia, dyktując dla gospodarzy karnego w okolicznościach, które nie przemawiały za taką decyzją. Pewne więc było, że po Puchar Henriego Delaunaya sięgnie reprezentacja, która nie w pełni na to trofeum zasługiwała.

Trójkolorowi byli niejako zaprogramowani na zneutralizowanie Ronaldo, co w oczywisty sposób miało zdezorganizować szeregi rywali. Gdy niekwestionowany lider Portugalii z grymasem bólu musiał zejść z boiska, jego mniej wybitni koledzy potrafili się skonsolidować, nie dali sobie narzucić przewagi posiadających teoretycznie lepszy "materiał ludzki" gospodarzy, którzy stopniowo coraz bardziej odczuwali presję i zmęczenie (zaledwie trzy doby odpoczynku po półfinale). Będę upierać się przy tym, że cała Francja cieszyłaby się z końcowej wiktorii, gdyby nie... kontuzja CR7. Po tym przykrym zdarzeniu (notabene - gdzie był sędzia?) jego koledzy zagrali inaczej, mniej przewidywalnie niż w poprzednich meczach, zwłaszcza gdy w drugiej połowie na boisku pojawił się typowy środkowy napastnik - Eder. W dogrywce to właśnie ten człowiek z zupełnych peryferii wielkiego futbolu pięknym strzałem zdobył zwycięską bramkę. Tak naprawdę górę wzięła konsekwencja i zespołowość, a nie szalone improwizacje. Jasne, kibicom mniej podoba się ta pierwsza opcja, finał w żadnym razie nie był wspaniałym spektaklem, ale... który finał ME czy MŚ był takowym?
fot. Reuters / sport.pl

Czy na tym turnieju Portugalia mogła zagrać inaczej, tzn. bardziej efektownie? Pewnie tak, lecz wówczas najprawdopodobniej końcowy wynik byłby gorszy. To już inne pokolenie od tego, które w poprzedniej dekadzie stanowiło o sile przednich formacji kadry. Figo, Rui Costa, Pauleta, Nuno Gomes, Deco czy Maniche zeszli ze sceny, a następcy nie są tak błyskotliwi, chociaż raczej nikt nie kwestionuje umiejętności Naniego czy skuteczności w defensywie Pepe. Pamiętający jeszcze srebro z 2004 roku Ronaldo jest najlepszym (lub jednym z dwóch najlepszych - jak kto woli) piłkarzem na świecie, ale sam meczów nie wygra, tym bardziej całej imprezy. Banałem jest stwierdzenie, że do osiągnięcia sukcesu potrzebne jest sprawne funkcjonowanie mechanizmu, jakim jest drużyna. Co by zatem nie powiedzieć o postawie Portugalczyków, ten triumf jest ogromną zasługą selekcjonera, który dobrał taktykę odpowiednią do wykonawców.

Z powodu stylu gry i sięgnięcia po złoto przez ekipę, która nie zaliczała się do grona największych faworytów, niektórzy porównują to rozstrzygnięcie z Euro 2004. Trochę niezasadnie, bo Grecy nie posiadali wtedy kogokolwiek, kto mógłby być namiastką CR7. Cechą wspólną jest jednak... Santos, który przecież został następcą Otto Rehhagela na stanowisku selekcjonera reprezentacji Grecji. Również 12 lat temu gospodarze musieli przełknąć gorycz porażki w finale. Wtedy młodziutki Ronaldo płakał z rozpaczy, teraz - po zejściu z murawy pomagający Santosowi na ławce i motywujący partnerów - ze szczęścia. Patrząc więc z jego perspektywy, sprawiedliwości stało się zadość.

Nie dziwi, że po złocie na Euro 2016 i wcześniejszym zwycięstwie w Lidze Mistrzów CR7 będzie murowanym faworytem do Złotej Piłki. Trudno przy tym nie zauważyć, iż na francuskich mistrzostwach nie był najlepiej dysponowany, tylko kilka razy pokazując swój geniusz. W połączeniu z dużą efektywnością kolegów to wystarczyło do upragnionego sukcesu. Tylko tyle i aż tyle...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz