piątek, 6 maja 2016

Złoto cenniejsze od poprzedniego

Chyba każdy, kto był w środowy wieczór w hali przy ul. Reymonta 22, zapamięta te chwile na bardzo długo. Powód jest oczywisty - koszykarki Wisły Can-Pack po raz dwudziesty piąty sięgnęły po mistrzostwo Polski! Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że ten tytuł smakuje bardziej niż poprzedni.

fot. Leszek Stępień / leszek-stepien.pl


Mogę dzisiaj nieskromnie powiedzieć, że miałem sporo racji, wyrażając swoje myśli zaraz po zakończeniu części zasadniczej Tauron Basket Ligi Kobiet. Spodziewałem się, że w decydujących bojach wiślaczki wykażą lepsze nastawienie mentalne i taktyczne, o co zadba Jose Hernandez. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, to na zawodniczkach bydgoskiego Artego ciążyła presja związana z pozycją lidera przed fazą play-off, spotęgowana dodatkowo rozwojem wypadków w ćwierćfinale i półfinale play-off. Przed pierwszym finałowym starciem trudno było nie wyczuć oczekiwań tamtejszych kibiców. Pomyliłem się co do lokalizacji meczów finałowych - nie były rozgrywane w ogromnej hali Łuczniczka, która nie "leży" ekipie ze stolicy województwa kujawsko-pomorskiego. Okazało się jednak, że nawet Artego Arena, gdzie podopieczne Tomasza Herkta grają i trenują na codzień, nie stanowiła dla nich wystarczającego atutu, o co skutecznie zadbały krakowianki. Trwa niesamowita passa - team spod Wawelu wygrał w Bydgoszczy już dziewięć kolejnych spotkań, bez względu na to, czy odbywały się one w hali Chemika, obecnym obiekcie wicemistrzyń Polski czy Łuczniczce.

Aby doszło do wiślacko-bydgoskiej rywalizacji, oba zespoły musiały przejść dwie rundy. O ile koszykarki Artego nie napotkały jakiegokolwiek oporu ze strony JAS-FBG Zagłębia Sosnowiec i MKS Polkowice, to obrończynie tytułu miały drogę dość wyboistą. Już w ćwierćfinale musiały stoczyć dwie trudne potyczki z mierzącą znacznie wyżej niż zajmowane miejsce w tabeli Energą Toruń. Jeszcze bardziej wymagająca okazała się Ślęza Wrocław - to nawet mało powiedziane. Dysponująca szerszą rotacją, grająca dość agresywnie drużyna ze stolicy Dolnego Śląska wywiozła jedną wygraną z krakowskiej hali, wobec czego Wisła Can-Pack musiała odpowiedzieć co najmniej tym samym na obcym terenie. Udało się, zatem doszło do decydującej konfrontacji. Niesione głośnym dopingiem, niesamowicie skoncentrowane i precyzyjnie realizujące założenia swojego trenera zawodniczki występujące z Białą Gwiazdą na koszulkach nie dały żadnych szans wrocławiankom.

Po tym zwycięstwie prorocze słowa wypowiedziała Justyna Żurowska-Cegielska. Reprezentacyjna skrzydłowa stwierdziła, że jeśli dojdzie w finale do meczów "na styku", to wówczas wyjdzie większe doświadczenie jej ekipy w dużej ilości tak zaciętych gier. Zauważyła, iż bydgoszczanki nie miały "przyjemności" rozgrywać tak trudnego półfinału, dając tym do zrozumienia, że ich czujność może być uśpiona przez łatwe triumfy w tygodniach poprzedzających bezpośrednią batalię o tytuł mistrzowski.

Powiedzieć, że w ostatnich miesiącach wiślaczki borykały się z problemami, to tak jak... nie powiedzieć niczego. Styczeń rozpoczęły od kontuzji Cristiny Ouviny - grającej zdecydowanie najlepszy spośród czterech sezonów spędzonych w Krakowie. Gdy tylko hiszpańska rozgrywająca zdołała się wyleczyć, w drużynie nie było już Devereaux Peters, z którą władze klubu rozwiązały kontrakt z powodu jej niesubordynacji. Jej następczyni, czyli DeNesha Stallworth, pojawiła się pod Wawelem dopiero po miesiącu. Później ciągnące się do dzisiaj problemy ze ścięgnem Achillesa dopadły (ponownie) Katerinę Zohnovą, a tuż przed rewanżem w ćwierćfinale Euroligi na kilkanaście dni wypadła Laura Nicholls. Etatowa reprezentantka Hiszpanii nawet nie zdołała powrócić do treningów, gdy uraz wykluczył Małgorzatę Misiuk. Początkowo mówiło się o powrocie 25-letniej skrzydłowej na półfinały, lecz jej kłopoty okazały się znacznie poważniejsze i - podobnie jak Czeszka - do końca sezonu musiała pogodzić się z oglądaniem zmagań koleżanek, notabene mocno wspierając je z ławki. Jeśli dodamy, iż kilka innych zawodniczek narzekało na mniejsze lub większe problemy, to nic dziwnego, że cel, jakim było sięgnięcie trzeci raz z rzędu po złoto, wydawał się coraz trudniejszy.

Hernandezowi nie pozostało nic innego, jak korzystać jedynie z siedmiu koszykarek. Pozostałe - z całym szacunkiem dla nich - nie prezentują poziomu, który na dzień dzisiejszy uzasadniałby ich obecność w rywalizacji o najwyższe zaszczyty w polskiej lidze. Hiszpański szkoleniowiec umiejętnie stosował rotację, choć oczywiste, że podstawowe obwodowe (Ouvina, Yvonne Turner, Magdalena Ziętara) eksploatował ponad miarę. W pewnym sensie za bardzo nie posiadał innej alternatywy, z uwagi na słabą dyspozycję Agnieszki Szott-Hejmej, która grała co najwyżej po 10-15 minut. Na szczęście w finale ta doświadczona skrzydłowa spisywała się nieco lepiej, dając więcej wytchnienia pierwszopiątkowym zawodniczkom. Nie trzeba mówić, że sytuacje, do jakich dochodziło co najmniej trzy razy podczas potyczek ze Ślęzą i Artego (groźnie wyglądające urazy Ouviny, Żurowskiej-Cegielskiej i Turner, które na szczęście po kilku minutach zabiegów meldowały się na boisku) wywoływały u niejednego kibica przyspieszone bicie serca i poważne obawy co do końcowego rezultatu.

Wynik 3-0 na korzyść Wisły Can-Pack może być mylący. Wszystkie zwycięstwa zostały wyszarpane w końcówkach, po twardej, fizycznej walce, w której priorytet stanowiła defensywa. Trzeba zaznaczyć, iż za każdym razem to krakowianki po co najmniej dobrze rozegranej trzeciej kwarcie, po mniejszych lub większych wahaniach na początku kolejnej, "wchodziły" w decydującą fazę zawodów (przynajmniej subiektywnie - za taką uznaję ostatnie 4-5 minut) na kilkupunktowym plusie. W hali przy ul. Reymonta 22 nadwyżka w tym okresie wynosiła już nawet 10 pkt. Za każdym razem podopieczne trenera Herkta desperacko próbowały nadrobić straty, ale nie bez nerwów team spod Wawelu utrzymywał prowadzenie do końcowej syreny. Jak już wspomniałem - taki rozwój wypadków, będący konsekwencją większej wprawy w zaciętych końcówkach, przewidziała MVP dwóch poprzednich finałowych batalii.



Wiele osób podkreślało, że ogromne znaczenie będzie mieć pierwsze starcie. I tak było w istocie. Gdy w połowie drugiej kwarty gospodynie prowadziły już różnicą 15 pkt, kibice zaśpiewali: - Wisła, Wisła, zejdź z boiska, nie rób z siebie pośmiewiska. Zdecydowanie przedwcześnie, bo obrończynie tytułu już do przerwy zredukowały większość deficytu, a po zmianie stron wyszły na prowadzenie. W ostatnich minutach dało się wyczuć większy spokój i pewność siebie wiślaczek, które przeważały nad swoimi rywalkami zespołowością. Ten aspekt działał na korzyść koszykarek prowadzonych przez Hernandeza także w następnych grach. Pewnym minusem była słabsza postawa Turner w dwóch pierwszych spotkaniach. W sobotę w roli egzekutorki znakomicie zastąpiła ją Ouvina, a nazajutrz przywództwo było bardziej "kolektywne", ale największą zdobycz uzyskała Nicholls. Kiedy w trzecim meczu obie Hiszpanki wypadły znacznie słabiej w ataku, starannie dotąd pilnowana Amerykanka wróciła na właściwe tory - spisała się wręcz po profesorsku, karcąc bydgoszczanki aż czterema trafieniami z dystansu i kilka razy mijając niczym slalomowe tyczki. Ważne, że nie siliła się na niepotrzebne indywidualne popisy, co w tym sezonie nieraz było jej największą wadą. Może lekko na wyrost to właśnie Turner przypadł tytuł MVP finałów, lecz trudno doszukać się mocniejszych kandydatek. Jakby nie było, ta nagroda jest swoistym podsumowaniem jej udanych występów w zakończonym sezonie.

Te finały miały inny przebieg od zeszłorocznych. Wówczas przez całe rozgrywki przewaga krakowianek, prowadzonych przez Stefana Svitka (notabene obecnego na środowej konfrontacji), nie podlegała jakiejkolwiek dyskusji. Zbudowany skład znacznie przewyższał ligowa konkurencję. Pierwsza porażka na krajowym podwórku przyszła w premierowej potyczce finałowej. Zaskakująca, bo we własnej hali. Nazajutrz Lavender, Quigley i spółka wręcz zmiotły swoje rywalki. W hali Łuczniczka miejscowe tylko raz było stać na nawiązanie równorzędnej walki. Patrząc przez pryzmat całego sezonu, a nawet samych finałów - zdobycie mistrzowskiego tytułu nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji. Porażka na inaugurację finałów była typowym wypadkiem przy pracy. Teraz było całkiem inaczej. Skład dużo mniej imponujący (należy wręcz postawić tezę, iż najsłabszy od przeszło 10 lat), wygrane nie przychodziły z reguły tak łatwo, kilka porażek w fazie zasadniczej, czego skutkiem stała się "tylko" druga lokata przed play-off. Zawodniczki musiały włożyć znacznie więcej wysiłku i koncentracji w swoje poczynania. "Teatr jednego aktora" zazwyczaj nudzi kibiców. Tym razem emocji odnotowano sporo, nawet pomimo najszybszego z możliwych rozstrzygnięcia decydującej rozgrywki. Do końca nie było jasne, jakie zapadną rozstrzygnięcia. Po dwóch triumfach w Bydgoszczy wiele osób podkreślało, iż o postawienie kropki nad "i" w środę nie będzie wcale tak łatwo. I to się potwierdziło na parkiecie.

Ogromny wkład w ten sukces ma trener. Hernandez po raz kolejny potwierdził swoje nieprzeciętne umiejętności szkoleniowe, scalając przechodzący różne problemy zespół. Wydobył ze swoich podopiecznych bardzo wiele - przykładami są choćby Turner, Ziętara czy Ouvina, które spisywały się wręcz lepiej niż się po nich spodziewano. Ten team po prostu musiał złoto wywalczyć - w pełnym tego słowa znaczeniu. Inaczej niż rok temu, gdy mistrzowskiego zaszczytu mógł pozbawić jedynie kataklizm. Z powodów wskazanych wyżej, dla wielu Wisła Can-Pack straciła w marcu miano faworyta. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę przemęczenie Euroligą i problemy kadrowe, jak również "świeżość" Artego i Ślęzy, skupionych wyłącznie na krajowych zmaganiach.

Informacja o pozostaniu hiszpańskiego coacha na kolejny sezon ucieszyła wielu. Smutkiem napawa natomiast pożegnanie z Ouviną, która była wręcz niezastąpiona w stworzonej przez Hernandeza wiślackiej układance. Trudno się jednak dziwić jej decyzji, skoro ofertę złożył jej wicemistrz Euroligi - Nadieżda Orenburg. Odchodzi także Nicholls, która wykonywała wręcz bezcenną pracę w defensywie. Co do innych nazwisk, to póki co przedwczesne spekulacje. Pewnie jak większość osób dobrze życzących 25-krotnym już mistrzyniom Poslki, nie miałbym wszakże nic przeciwko temu, aby środowa obecność Eweliny Kobryn w doskonale jej znanej hali powodowana była więzami emocjonalnymi do Wisły.

Jedno jest pewne - nie tylko mistrzowską ceremonię, ale także (a może głównie) ostatnie tygodnie zmagań koszykarek zapamiętam na długo. Poziom rozgrywek wprawdzie był niższy niż w poprzednich latach, za to emocje - cokolwiek większe.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz