niedziela, 24 kwietnia 2016

Niedoceniany brąz

Ponieważ w zeszłym roku pisałem o dwudziestej rocznicy największego sukcesu w dziejach przemyskiej koszykówki, to nie mógłbym pominąć milczeniem faktu, że 12 miesięcy później (czyli w 1996 roku) Polonia znowu zameldowała się na podium polskiej ekstraklasy, tym razem stając na najniższym stopniu.

Daryl Thomas - fot. Zenon Embinger / Basket

Wiosną 1995 roku, wkrótce po zakończeniu znakomitego dla Przemyskich Niedźwiadków sezonu, gdy jako ligowy beniaminek sięgnęli po wicemistrzostwo Polski, w zespole nastąpiły istotne zmiany. Przede wszystkim doszło do roszady na stanowisku trenera - Tomasza Służałka zastąpił Teodor Mołłow, który właśnie z Aspro Śnieżką Świebodzice wywalczył czwarte miejsce w ekstraklasie. Biorąc pod uwagę potencjał sportowy i finansowy tego klubu - kontynuatora tradycji Górnika Wałbrzych - powszechnie odebrano ten wynik jako duże osiągnięcie, za jego głównego autora uznając właśnie Bułgara. Szkoleniowiec znany kibicom z emocjonalnych reakcji na boiskowe wydarzenia, a przy tym niezwykle zaangażowany w swoją pracę, miał w kolejnych rozgrywkach zadbać o sukces Polonii.

Wraz z trenerem zakontraktowano trzech graczy doskonale mu znanych z pracy w poprzednim klubie: Roman Rutkowski, Andrzej Adamek i Daniel Puchalski. Pierwszy z nich, skrzydłowy znany z dobrego rzutu za 3 pkt, zaliczał się do czołowych strzelców ligi, co potwierdzał także w poprzednich klubach - macierzystym Hutniku Kraków i AZS-ie Lublin. Dwaj kolejni to "dzieci Mołłowa" - 23-letni wychowankowie Górnika Wałbrzych, wprowadzani przez tego szkoleniowca kilka lat wcześniej do pierwszej drużyny. Rozgrywający (ewentualnie ustawiany na "dwójce") Adamek zbierał bardzo dobre recenzje za swoje występy w Śnieżce, co spotkało się z zainteresowaniem selekcjonera reprezentacji - Eugeniusza Kijewskiego. Grający na pozycjach 4-5 Puchalski wyrobił sobie natomiast opinię jednego z największych walczaków w lidze. O ile po jego kolegach oczekiwano, iż z miejsca "wskoczą" do pierwszej piątki i będą odgrywać czołowe role, to "Daniuś" miał być zmiennikiem amerykańskich podkoszowych.

Trzech koszykarzy ściągniętych z Wałbrzycha czekało dość trudne zadanie. Mieli zastąpić Dariusza Szczubiała, Justyna Węglorza i Wojeciecha Królika - niesamowicie doświadczonych zawodników, których umiejętności i wkład w ekstraklasowe srebro był nie do przecenienia. Z racji zaawansowanego wieku, odejście dwóch pierwszych nie stanowiło zaskoczenia. Pozostać miał natomiast popularny "Zając", jednak pod koniec trwającego do 30 czerwca okresu transferowego niespodziewanie zdecydował się na powrót do warszawskiej Polonii. Na jego miejsce nie udało się już przemyskim działaczom pozyskać żadnego gracza. Wydawało się, że odejdzie również Daryl Thomas, który nawet polecił swojego następcę, ale ostatecznie ten bardzo wszechstronny skrzydłowy zdecydował się kontynuować karierę w teamie znad Sanu. W składzie na sezon 1995/1996 pozostał również jego rodak - Nathan Buntin, a także Krzysztof Mila, Arkadiusz Miłoszewski, Artur Olszanecki, Wojciech Banaś i Tomasz Przewrocki.

Mimo że Mołłow tonował te nastroje, zapowiadając stopniową budowę zespołu, który apogeum możliwości ma osiągnąć w trzecim sezonie współpracy, w Przemyślu głośno mówiło się o zdobyciu mistrzostwa Polski już wiosną 1996 roku. Takie aspiracje zgłaszały jednak ponadto co najmniej dwa kluby. Przede wszystkim znacząco wzmocniły się Bobry Bytom - do Mariusza Bacika i czyniącego stałe postępy Andrzeja Pluty dołączył Adam Wójcik (później odszedł w połowie sezonu do Belgii) oraz świetny amerykański duet Joe Daughrity - Jeffrey Stern. Zamiar walki o najwyższe trofea jasno deklarowali również włodarze znajdującego się w ścisłej czołówce od trzech lat Nobilesu Włocławek. Sporo zamieszać mogła broniąca tytułu Mazowszanka Pruszków - która odmłodziła skład, sprowadzając kilku perspektywicznych koszykarzy (trafili tam m.in. 20-latkowie: Tomasz Suski, Krzysztof Sidor i Leszek Karwowski). Ruchy kadrowe wskazywały, że te rozgrywki będą ciekawsze. Odmiennie niż w poprzednich latach, w zasadzie każdy klub postawił sobie za punkt honoru wypełnienie limitu obcokrajowców i zakontraktowanie dwóch Amerykanów. Jeden z nielicznych wyjątków stanowił Nobiles, ale tam gwiazdą pierwszej wielkości był Igor Griszczuk, który wówczas jeszcze nie posiadał polskiego obywatelstwa.

Niedźwiadki rozpoczęły sezon od pewnej wygranej we własnej hali ze Śląskiem Wrocław, do którego po trzyletnim pobycie w USA powrócił Maciej Zieliński. Później przyszła minimalna porażka w Pruszkowie i triumf po zaciętym boju u siebie z Nobilesem. W pierwszej rundzie Polonia jeszcze dwukrotnie schodziła z parkietu pokonana. Dużą niespodziankę sprawił beniaminek - Instal Dojlidy Białystok, sposób na ekipę Mołłowa znalazł również mierzący w czołowe lokaty 10,5 Basket Club Poznań. W ostatniej kolejce pierwszej rundy przemyślanie wygrali mecz na szczycie z Bobrami na wyjeździe 97:92. Największy udział w niezwykle cennej wiktorii miał Thomas, który zdobył aż 35 pkt. Po tym rozstrzygnięciu oba teamy znajdowały się na czele ligowej stawki, mając w dorobku po 8 zwycięstw i 3 porażki.

Początek rundy rewanżowej był nieudany. Drużyna znad Sanu zanotowała trzy przegrane z rzędu - we Wrocławiu, domową z Mazowszanką oraz we Włocławku. Później przyszło jeszcze niepowodzenie w Rudzie Śląskiej z kolejnym beniaminkiem. Bilans 9-7 oczywiście oznaczał spadek w tabeli i liczne wątpliwości, czy Niedźwiadki znajdą się w pierwszej czwórce przed fazą play-off. Zresztą już wcześniej wśród kibiców pojawiły się narzekania na styl gry - zwycięstwa były wyraźnie niższe od tych w poprzednim sezonie, gra wolniejsza, efektowne akcje zdarzały się sporadycznie. Trudno przychodziło niektórym przyjąć do wiadomości, iż nowy szkoleniowiec ma inną filozofię basketu od poprzednika, bardziej skupiając się na obronie. Ponadto poziom ligi zauważalnie poszedł w górę.

Od tej chwili poloniści zaczęli zwyciężać. Trochę pomógł w tym korzystny terminarz, bo cztery z sześciu potyczek rozgrywali w Przemyślu. Tym niemniej, wygraną na dość trudnym terenie, jakim był Stargard Szczeciński, należało poczytać jako wartościową zdobycz w wyścigu o jak najwyższą pozycję. Do końcowej syreny ważyły się losy konfrontacji z 10,5 BC w przemyskiej hali. Ostatecznie miejscowi wyszli obronną ręką z tej ciężkiej próby.

Prawdziwy rollercoaster czekał wszystkich 7 marca 1996 roku. Przed ostatnią kolejką fazy zasadniczej było wiadome, iż warunkiem koniecznym zajęcia przez Niedźwiadki drugiego miejsca (przy sprzyjających okolicznościach - nawet pierwszego) jest pokonanie we własnym obiekcie Bobrów, które celowały w tę samą lokatę. Przez prawie 40 minut przeważali goście, nawet różnicą 10 pkt, lecz walczącym z ogromną determinacją przemyślanom udało się w końcówce wyjść na prowadzenie. Ostatecznie bytomianie wyrównali i doszło do dogrywki. Rozstrzygnięcie nie zapadło ani w pierwszej, ani w drugiej dogrywce - w obu przypadkach gracze Mołłowa doprowadzali do remisu. W kolejnym dodatkowym czasie gry gospodarze wypracowali kilkupunktową przewagę i ostatecznie wygrali ten prawdziwy dreszczowiec 104:95. Polonia z bilansem 15-7 zajęła zatem drugie miejsce, ustępując tylko Nobilesowi. Biorąc pod uwagę sytuację sprzed kilku tygodni, ten rezultat zapisano na duży plus, traktując jako dobry prognostyk przed play-off.

Pierwsza runda decydującej fazy to kolejne emocje wysokiego kalibru. Już na otwarcie rywalizacji dopiero siódma po pierwszym etapie rozgrywek Mazowszanka odniosła triumf w hali przy ul. Mickiewicza 30. Nazajutrz poloniści zrewanżowali się, a w Pruszkowie poszli za ciosem, odnosząc pewne zwycięstwo. Spotkanie nr 4 należało ponownie do ekipy z okolic Warszawy. O wszystkim zdecydowało starcie w mieście nad Sanem. Potwierdziło się, że Mazowszanka jest dość niewygodnym rywalem dla Polonii, która awans zapewniła sobie dopiero po zaciętej końcówce, różnicą trzech "oczek".

Teodor Mołłow - zdjęcie z 1995 roku - fot. Cezary Mróz / Basket
W półfinale czekały Bobry. Dwa pierwsze mecze rozstrzygnęły na swoją korzyść występujące przed własną publicznością Niedźwiadki. O ile po bardzo dobrej grze sukces w pierwszym przyszedł stosunkowo łatwo, to w drugim długimi fragmentami lepsi byli zawodnicy z Górnego Śląska, mając na nieco ponad 10 minut przed końcem 13-punktową przewagę. Taki obrót spraw nie załamał gospodarzy, którzy dzięki twardej walce odrobili straty i w zaciętej końcówce przechylili szalę. Stan 2-0 stawiał ich w dobrym położeniu. W Bytomiu doszło jednak do wyrównania, choć goście byli bliscy wygranej w drugiej z tych potyczek. Awans do finału miał zatem rozstrzygnąć się 10 kwietnia 1996 roku na przemyskim parkiecie.

Zaczęło się znakomicie dla miejscowych, którzy wręcz demolowali bytomian. Prowadzenie 16:2 i 28:11 sprawiło, że przepustki do finału (gdzie czekał już Śląsk, który niespodziewanie wyeliminował Nobiles) wydawały się coraz bardziej realne. Od tego momentu coś się zacięło w poczynaniach Polonii, grającej bez Miłoszewskiego. Do przerwy było już tylko 43:36. Po zmianie stron goście doprowadzili do remisu, a w ostatnich minutach wypracowali lekką przewagę, którą - mimo rozpaczliwych wysiłków coraz bardziej bezradnych podopiecznych Mołłowa - dowieźli do końca, wygrywając 89:81. Nie pomogła dobra dyspozycja Thomasa i Buntina. W szeregach Bobrów świetnie rozgrywał Daughrity, punkty spod kosza zdobywał Stern, a z dystansu raził Mariusz Sobacki - jego pięć trafień trzypunktowych stanowiło swoistą wartość dodaną. Tego wieczoru zamiast euforii w wielu przemyskich domach panował nastrój przygnębienia.

Na pocieszenie pozostała Niedźwiadkom walka o najniższy stopień podium. Tym razem seria do trzech zwycięstw zakończyła się bez większych emocji. Przemyślanie dwukrotnie wygrali we Włocławku, a w hali przy ul. Mickiewicza 30 udowodnili swoją wyższość nad Nobilesem, 20 kwietnia 1996 roku zapewniając sobie brązowy medal.

Wywalczenie trzeciego miejsca nie spotkało się z entuzjazmem sympatyków Niedźwiadków. Apetyty były większe. Z jednej strony nie można się temu dziwić po sięgnięciu rok wcześniej przez ligowego nowicjusza po wicemistrzostwo Polski, lecz z drugiej - chyba wielu kibiców za bardzo uwierzyło w umiejętności swoich pupili, ignorując pewne fakty. Owszem, w opinii fachowców Polonia uchodziła za jednego z faworytów rozgrywek. Naprawdę niewiele brakowało, aby znalazła się w finale, co w kontekście korekt w składzie i stylu gry, stanowiłoby sukces nawet większy niż w debiutanckim sezonie. Mogło być zatem lepiej, jednak trzeba jeszcze raz zaznaczyć, że cała ekstraklasa zrobiła wyraźny krok do przodu. Przy wyrównanym poziomie czołowych drużyn o awansie do decydującej batalii rozstrzygały niuanse.

Generalnie pierwszy rok pracy Mołłowa należało ocenić pozytywnie. Dlaczego w kolejnych latach poloniści znajdowali się daleko poza pierwszą czwórką, to już zupełnie inna kwestia. W tym kontekście, rezultat osiągnięty w kwietniu 1996 roku miał swoją ogromną wartość, będąc drugim po tytule wicemistrzowskim największym sukcesem w dziejach przemyskiego basketu. Ten brąz trzeba bezwzględnie doceniać, zwłaszcza z perspektywy dwóch dekad.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz