czwartek, 3 września 2015

Tomasz Suski: Miałem szczęście grać w wyjątkowych czasach

Dzisiaj mały powrót do przeszłości. Publikuję wywiad przeprowadzony w listopadzie 2013 roku dla serwisu WislaLive.pl z Tomaszem Suskim - wówczas koszykarzem AZS AWF ggmedia.pl Kraków, tuż po derbowym starciu tego zespołu z krakowską Wisłą, w której notabene doświadczony koszykarz rozpoczynał swoją karierę. Kulminacyjny etap jego występów na koszykarskich parkietach przypadł jednak na Mazowszankę (PEKAES) Pruszków. Z tą ekipą Suski wygrał ekstraklasę w 1997 roku, a niedługo później zadebiutował także w reprezentacji Polski. Jak do tego doszło i co działo się później w jego karierze - o tym można przeczytać poniżej.

fot. WislaLive.pl

Jak rozpoczęła się Pana przygoda z koszykówką?

Pierwsze kroki na koszykarskim parkiecie stawiałem w Szkole Podstawowej Nr 100 w Krakowie – uczęszczałem tam do klasy sportowej. Potem trafiłem do Wisły. W klubie z ul. Reymonta przeszedłem wszystkie szczeble – od kadeta, poprzez juniora, do pierwszego zespołu.

W wieku 17 lat zadebiutował Pan w barwach Wawelskich Smoków w ówczesnej II lidze (aktualnie I liga – przyp. autor) i szybko zaczął odgrywać dużą rolę w zespole. Co powie Pan o tamtej drużynie?

Miałem w tym wszystkim dużo szczęścia. Trenerzy dali mi szansę, a doświadczeni koledzy, tacy jak Ś.P. Tadziu Rozwora czy Łukasz Malec wprowadzili mnie w tą dojrzałą koszykówkę i tak naprawdę to oni zaufali mi na parkiecie. Wszystko było poparte ciężką pracą na treningach i ta moja kariera zaczęła się rozwijać. Ówczesna II liga stała na całkiem dobrym poziomie, grało wielu zawodników z przeszłością w ekstraklasie. W moim ostatnim sezonie w Wiśle mieliśmy szansę na awans, jednak zadecydowały kwestie finansowe. Niestety, prawda jest taka, że bez odpowiednich pieniędzy nie da się za wiele zrobić. Inne kluby miały bardziej stabilną sytuację, a zwłaszcza mocno wspierana przez kopalnię Pogoń Ruda Śląska, która wtedy awansowała do ekstraklasy. Mieliśmy szansę zwyciężyć z nimi w rywalizacji w play-off, wygraliśmy nawet na ich parkiecie, ale przegraliśmy u siebie, a w decydującym spotkaniu na wyjeździe nie daliśmy im rady. Skład Wisły, po fuzji z Hutnikiem, był w tamtym sezonie dość obiecujący. Jeżeli doszedłby jakiś sponsor, byłaby wtedy szansa na powrót, po kilku latach nieobecności, do ekstraklasy.

W 1995 roku, mając 20 lat, podpisał Pan kontrakt z ówczesnym mistrzem Polski – Mazowszanką Pruszków. Jak doszło do tego transferu?

Rozegraliśmy w hali przy ul. Reymonta dwa sparingi przeciwko Mazowszance. Następnie działacze tego klubu zaprosili mnie na testy połączone z obozem przygotowawczym i podpisaliśmy umowę. Nie obawiałem się rywalizacji w zespole, wierzyłem w swoje możliwości. Wiedziałem, że jeżeli będę ciężko pracować, to jestem w stanie się przebić. Wtedy do Pruszkowa trafiło kilku innych młodych zawodników - Krzysiek Sidor, Leszek Karwowski, rok wcześniej rozpoczął tam grę Krzysiek Dryja, który zrobił duże postępy pod okiem kończącego powoli karierę Jurka Binkowskiego. Jedynie Sidor grał wcześniej nieco w ekstraklasie. Przyjęto koncepcję budowy przez trenera Jacka Gembala młodej drużyny, która w przeciągu trzech lat miała ponownie zdobyć tytuł mistrzowski. Tymczasem udało nam się to już w drugim sezonie, w 1997 roku, kiedy dotarliśmy także do półfinału Pucharu Koraca. Wówczas trenerem był już Wojciech Krajewski.

Czy dobrze wspomina Pan atmosferę panującą w tamtym okresie w pruszkowskim klubie?

Oczywiście. Była to grupa wspaniałych chłopaków - jeden za drugiego poszedłby w ogień. Tę atmosferę tworzyli trenerzy, którzy udanie dobrali skład pod względem charakterologicznym. Każdy wiedział, czego od niego oczekuje szkoleniowiec. Koszykówka w Pruszkowie była wręcz jak religia, stanowiąc główny, nieraz jedyny temat rozmów ludzi, których spotykało się na ulicy. Nie było tam w zasadzie żadnej innej rozrywki. Dodatkowo niezwykły klimat panował w małej hali przy ul. Gomulińskiego, w której początkowo graliśmy. Nie pozostawało wręcz nic innego, jak oddać dla tych kibiców swoje zdrowie na parkiecie, walczyć z całych sił.

W eliminacjach do Mistrzostw Europy 1999 zagrał Pan dwa mecze w biało-czerwonych barwach.

Tak, to były moje jedyne dwa oficjalne spotkania w kadrze. Poza tym zaliczyłem jeszcze sparingi. Gra w reprezentacji narodowej była dla mnie ogromnym wyróżnieniem i przeżyciem. Znaliśmy się bardzo dobrze z meczów ligowych - było nas czterech z Pruszkowa i czterech ze Śląska Wrocław. Każdy jechał tam z wielką przyjemnością, nikt nie pojawiał się za karę, jak niestety teraz niekiedy bywa. Kadrowicze mieli cały rok wypełniony meczami, treningami i zgrupowaniami. Jeździliśmy z obozu na obóz, z turnieju na turniej, była to ciężka praca. W 1997 roku przeszedłem cały cykl przygotowań przez Mistrzostwami Europy i miałem dużą szansę pojechać na tę imprezę, ale trener Eugeniusz Kijewski wybrał Jarka Darnikowskiego, który był bardziej doświadczony. Do dzisiaj nad tym ubolewam, jednak nigdy nie miałem żalu do selekcjonera o tę decyzję, tylko taki sportowy niedosyt - „szkoda, że nie ja”.

W 1998 roku ówczesny PEKAES Pruszków zdobył wicemistrzostwo, przegrywając po siedmiomeczowym dreszczowcu z wrocławskim Śląskiem. Potem zaczął się stopniowy regres ekipy, w której Pan występował. Jakie były tego powody?

Zaczęły się problemy finansowe. W klub zaangażowała się Wizja TV i rodzina Gmochów, jednak przez okres wakacyjny nie pozyskano żadnego sponsora. Budżet był już zatem niższy. Do tego doszło tzw. otwarcie granic. Nowi obcokrajowcy nie byli lepsi od Polaków, ale przyjeżdżali z przekonaniem, że tylko z uwagi na inną narodowość i niemałe zarobki, należy im się miejsce na parkiecie. Tak czy inaczej, pomimo tych trudności, walczyliśmy ambitnie i z zaledwie jednym nominalnym rozgrywającym przegraliśmy 2-3 walkę o awans do finału z bardzo mocnym kadrowo Anwilem Włocławek. Trenował nas wówczas Grek, Michalis Kiritsis, który umożliwił później Czarkowi Trybańskiemu wyjazd do NBA. Była nadzieja, że uda się jeszcze dzięki tej dobrej postawie utrzymać drużynę na wysokim poziomie, zwłaszcza że całkiem nieźle szło nam w pucharach. Jednak kolejne sezony pokazały, że klub zmierzał w dół.

Pana zaczęły natomiast nękać kontuzje.

Niezupełnie tak było. Do 2001 roku, kiedy doznałem poważnej kontuzji kolana, omijały mnie urazy – bodajże tylko raz miałem skręconą kostkę. Jednak gdy już kolano odmówiło posłuszeństwa, zaczęły się komplikacje. Sama operacja trwała 8 godzin, co było rekordem kliniki. W kolanie uszkodzone było dosłownie wszystko. Wydaje mi się, że po rekonwalescencji wróciłem za wcześnie - diagnoza lekarska była zbyt optymistyczna. Skutkiem tego był ponowny uraz tego samego kolana. Zamiast około roku przerwy zrobiło się 2,5 roku. W międzyczasie skończył mi się kontrakt. Przy okazji była niezbyt miła sytuacja z panem Gmochem. Zachowano się wobec mnie nie fair, traktując jak zabawkę, która zepsuła się, więc można ją wyrzucić.

W 2003 roku wrócił Pan do Krakowa. Mająca problemy finansowe Unia Tarnów zawiązała fuzję z Wisłą, a niemal wszystkie mecze ekstraklasy rozgrywane były w hali przy ul. Reymonta. Jak ocenia Pan ten etap swojej kariery?

Po kontuzji nie miałem propozycji z innych klubów. Pewnego dnia skontaktował się ze mną prezes sekcji koszykarzy Wisły - Marcin Fall, z którym rozpoczynałem karierę. Zawsze chciałem wrócić do Krakowa. Wyjeżdżałem stąd, gdy ta moja kariera dopiero na dobre się zaczynała. Wyobrażałem sobie jednak, że to będzie wyglądać trochę inaczej, a tymczasem mój powrót był poprzedzony ciężkimi kontuzjami. Chciałem spróbować, przekonać się, jak będzie wyglądać moja forma po tych problemach. Jednak to wszystko nie poszło zbyt dobrze. Trener chyba nie był do końca przekonany co do mojej osoby, ja również byłem rozczarowany swoim poziomem gry. Tak więc nasze drogi nie do końca szły w tym samym kierunku. Patrząc nieco z boku, było mi żal, że nie udało się wówczas więcej osiągnąć. Wychodziły sprawy, które psuły atmosferę w drużynie. Środki finansowe nie były wcale małe, ale źle nimi gospodarowano. Gdyby otoczka wokół klubu była lepsza, otworzyłaby się szansa na pozyskanie nowych sponsorów. Świat ludzi, którzy mogą realnie zainwestować w koszykówkę, jest wbrew pozorom mały. Po negatywnych informacjach w mediach, osoby zastanawiające się ewentualnie nad takim krokiem, mogą się zniechęcić do lokowania pieniędzy, obawiając się o własny wizerunek.

Wisła/Unia plasowała się wówczas w ekstraklasie w granicach 5.-6. miejsca. Czy taki wynik był adekwatny w stosunku do posiadanego stanu kadrowego?

Myślę, że nie. W tamtym okresie dochodziło do wielu zmian w lidze, pojawiało się sporo nowych koszykarzy. Również przez nasz zespół przewinęła się duża ilość zawodników, z dnia na dzień odszedł trener Mariusz Karol, który przyjął ofertę z Turowa Zgorzelec, nikomu nic nie mówiąc. Były to dziwne wydarzenia – śmiem twierdzić, że kilka lat wcześniej takie sytuacje nie miałyby miejsca.

W 2005 roku zakończyła się fuzja, klub wrócił do Tarnowa. Przed nowym sezonem nie otrzymał Pan oferty gry w barwach Unii. Co działo się potem?

Wspólnie z kolegami postanowiłem, że warto zbudować coś od zera - zgłosiliśmy do III ligi klub o nazwie Basket Kraków. Była w nim fajna atmosfera, ale niestety znowu dały znać o sobie kwestie finansowe. Trenowaliśmy na niewielkiej salce szkolnej. Pokrywaliśmy wyjazdy na mecze z własnych kieszeni, bo w połowie sezonu klubowi zabrakło środków finansowych. Tylko swojej ambicji zawdzięczamy, że zagraliśmy do końca rozgrywek. W meczach występowaliśmy praktycznie szóstką zawodników. Po awansie do II ligi była szansa wspiąć się jeszcze jedną klasę rozgrywkową wyżej. Na pewno byłoby to łatwiejsze zadanie, gdyby pojawił się jakiś konkretny sponsor.

fot. mnlk.pro-com.pl
Później jeszcze występował Pan w II-ligowym Staco Niepołomice, a następnie rozpoczął Pan grę w reaktywowanym AZS AWF Kraków, który w zeszłym sezonie startował w III lidze, zaś w bieżących rozgrywkach rywalizuje o szczebel wyżej. Jakie są cele Pana zespołu?

Tworzyliśmy tę drużynę w poprzednim sezonie, stawiając sobie za cel znalezienie się w I lidze w ciągu 3 lat. Ten sezon traktujemy jako duże doświadczenie. Jeśli nadarzyłaby się okazja do walki o „coś więcej”, jak najbardziej postaramy się to wykorzystać. Na razie jednak nie układa się to tak, jak powinno, nie spodziewaliśmy się takiego startu (rozmawialiśmy 03.11.2013 r., po porażce AZS AWF z Wisłą, czwartej w piątym meczu tego sezonu – przyp. autor). Przegrywamy kolejne spotkanie, wcześniej przegraliśmy dwa mecze w dramatycznych okolicznościach – jeden po rzucie w ostatniej sekundzie, a drugi, praktycznie wygrany, po dogrywce. Są w zespole młodzi zawodnicy, którzy powinni uwierzyć w swoje możliwości i odpowiedzieć sobie na pytanie, po co to robią i co chcą osiągnąć.

Podczas meczu z Wisłą kierował Pan wiele uwag do swoich kolegów z drużyny. Czy czuje się Pan ich mentorem?

Z racji wieku gram już mniej. Zaczynają odzywać się dawne kontuzje, nieraz czuję ból. Bardziej skupiam się na tym, aby swoim doświadczeniem podpowiedzieć coś tym chłopakom na treningach i meczach. Chciałbym pociągnąć do przodu młodych chłopaków, sam kiedyś byłem w tym momencie kariery, co oni. Przykro to mówić, ale to jest inne pokolenie, inna mentalność. Staramy się, aby zmienić to nastawienie – idzie opornie, ale są już pewne przebłyski. Powiedziałem im ostatnio, że mocno w nich wierzę i mają potencjał, który pozwala wygrywać mecze. Najważniejsze jest jednak wejść do szatni po meczu i powiedzieć: „przegraliśmy, ale daliśmy z siebie wszystko”. Najgorsze to rozpamiętywać, co można było zrobić lepiej. Porażka jest wkalkulowana w ryzyko, to jest sport. Rozumiem, że chłopaki w naszej drużynie mają różne obowiązki i mogą być zmęczeni, ale przed sezonem powiedzieliśmy, iż jeśli chcą coś osiągnąć, muszą chcieć. Nie chcieliśmy w drużynie kogokolwiek, kto miałby być do czegoś zmuszany. Być może te porażki pozwolą chłopakom wyciągnąć pewne wnioski i przekonają do tego, że aby było lepiej, muszą bardziej zaangażować się w treningi, coś z nich „wyciągnąć”. Ktoś mądrzejszy to wymyślił – gra się tak, jak trenuje.

Jak długo zamierza Pan jeszcze grać?

W tej chwili treningi i grę traktuję jako formę poprawy swojego samopoczucia. Jeśli zdrowie będzie dopisywać, chętnie jeszcze długo pograłbym, jednak – jak mówiłem – mam już pewne problemy, a natury nie da się oszukać. Być może będą mecze, w których spędzę więcej minut na parkiecie niż dzisiaj (Tomasz Suski zagrał przeciwko Wiśle tylko 7 minut – przyp. autor).

Czy poza zakończeniu kariery planuje Pan pozostać przy baskecie?

Tak, chciałbym. Nie zastanawiałem się dokładnie nad tym i trudno sprecyzować mi, w jakiej roli. Dobre relacje z moim teściem – Maciejem Starowiczem i Jackiem Moryto, który pełni obowiązki pierwszego trenera z powodu zawieszenia przez PZKosz Starowicza, sprawiają jednak, iż mógłbym zaangażować się w sprawy szkoleniowe w AZS AWF ggmedia.pl. Teraz, jeśli chce się działać w koszykówce, sztab szkoleniowy nie może być jednoosobowy, ważna jest wzajemna współpraca. Tym bardziej, że II liga ma charakter półamatorski, wobec czego koszykówka nie jest na tym poziomie podstawowym źródłem utrzymania – zarówno dla trenerów, jak i zawodników, także dla mnie. Inna sytuacja mogłaby być dopiero na poziomie I ligi, gdzie trenuje się 2 razy dziennie i otrzymuje się pieniądze, pozwalające skoncentrować się tylko na baskecie.

A gdyby Wisła złożyła Panu ofertę współpracy, to przyjąłby ją Pan?

Kiedyś wypowiadałem się na ten temat – bardzo ubolewam nad tym, że nikt z klubu przy ul. Reymonta niczego mi nie zaproponował. Zawsze powtarzałem, że jestem otwarty na propozycje z Wisły, a – jak mi się wydaje – mam duże doświadczenie, które mógłbym przekazać.

Co powie Pan ogólnie na temat aktualnej sytuacji krakowskiego basketu w męskim wydaniu?

Poza piłką nożną, Kraków nie ma żadnej alternatywy, jeśli chodzi o sporty zespołowe. Co prawda koszykarki Wisły osiągają bardzo dobre wyniki, to jednak, nic im nie ujmując, koszykówka męska na poziomie I ligi jest w stanie przyciągnąć na trybuny większą rzeszę kibiców niż ekstraklasa żeńska. Chciałbym, aby w Krakowie była drużyna męska przynajmniej na poziomie I ligi, a jeszcze lepiej, rzecz jasna, w ekstraklasie. Warunkiem znalezienia się na najwyższym szczeblu rozgrywek jest jednak ogromny budżet, poza tym wiąże się to z różnymi innymi sprawami, jak choćby z kwestią napływu obcokrajowców, którzy niekoniecznie prezentowaliby odpowiedni poziom, a także z halą. Co prawda powstający właśnie obiekt na Czyżynach będzie spełniać wszelkie standardy, jednak wynajęcie go na mecze i treningi oznaczałoby horrendalne koszty. Obecnie, jak i w poprzednich sezonach, kilka drużyn z Krakowa występuje w II lidze, głównie skupiając się na tym, aby utrzymać się na tym poziomie rozgrywek. Jest to dziwne i wydaje mi się, że nie służy dobru naszej dyscypliny.

A jaka jest Pana opinia, jeśli chodzi ogólnie o polską koszykówkę? Jakie problemy dostrzega Pan, zwłaszcza w odniesieniu do czasów, w których występował Pan w ekstraklasie?

W tamtym okresie nie było generalnie takiej presji na wynik, trenerzy mogli realizować swoje pomysły. W latach 90. szkoleniowcy byli w jednym klubie po kilka lat, czego przykładem jest choćby Jacek Gembal w Mazowszance, Tadeusz Aleksandrowicz w Stargardzie Szczecińskim czy Teodor Mołłow w Polonii Przemyśl, nieco później także Andrej Urlep w Śląsku. W ostatnich latach rotacja trenerów jest wręcz szalona, a to nie wpływa na ciągłość pracy i możliwość realizacji celów drużyn. Osobiście uważam, o czym już wspominałem, że błędem było otwarcie granic – zwiększenie limitu obcokrajowców z dwóch do czterech, a wreszcie pełna formuła open. W czasach, gdy sięgaliśmy po mistrzostwo, w Pruszkowie grało dziesięciu Polaków i dwóch obcokrajowców, ale na naprawdę wysokim poziomie, od których można było bardzo wiele się nauczyć – Tyrice Walker i Jeff Massey. Teraz niestety jest tak, że nieraz przyjeżdżają koszykarze o przeciętnych umiejętnościach, którzy gdzieś muszą zarabiać pieniądze, jednak niekoniecznie idzie to w parze z ich zaangażowaniem. Dzisiaj, jak rozmawiam z kolegami, zastanawiamy się, czy ktoś z zagranicznych zawodników identyfikuje się ze swoim klubem, gdy zdobywa mistrzostwo Polski. Rzadziej i mniej chętnie oglądam mecze polskiej ekstraklasy, gdyż ubolewam, że polska liga stała się na swój sposób obca i znacząco obniżyła swój poziom, czego dowodem są wysokie porażki Stelmetu Zielona Góra w pierwszych meczach Euroligi. Co więcej, jeśli już oglądam spotkanie ekstraklasy, a za miesiąc widzę tą samą drużynę, to tam jest już sześciu nowych koszykarzy. To jest jakaś abstrakcja. Kiedyś zawodnicy byli tak przyporządkowani do swoich ekip, że każdy kibic, nawet dość średnio interesujący się koszykówką, był w stanie wymienić skład tych zespołów.
Osobna kwestia to menedżerowie. Dla mnie to osoby, które skupiają się przede wszystkim na zarabianiu pieniędzy, często kosztem zawodników. Pamiętam dobrze, jak grając w Pruszkowie miałem menedżera, a gdy doznałem poważnej kontuzji, przestał się ze mną kontaktować. W zeszłym sezonie, gdy byliśmy w III lidze, zadzwonił do mnie menedżer z Trójmiasta, proponując zawodników. Bardzo zaskoczony zapytałem go tylko, czy wie, w jakiej gramy lidze i o co gramy. Oprócz prowizji dla niego, musielibyśmy pokrywać koszykarzom „z zewnątrz” koszty najmu mieszkania, a przecież to była liga praktycznie amatorska. Podobnie zresztą jest teraz, w II lidze. Kiedy w lecie nawiązywaliśmy kontakt z zawodnikami, mówili, że wszystkie sprawy załatwiają ich agenci. To coś niesłychanego. Zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim jest sport, ambicja tych młodych chłopaków. W zasadzie tutaj istnieje tylko pieniądz.

Czy czegoś w swojej karierze Pan żałuje?

Generalnie czuję się spełniony. Z drużyną z Pruszkowa zdobyłem mistrzostwo Polski, wicemistrzostwo, brązowy medal, trzy razy Puchar Polski. Zadebiutowałem także w reprezentacji narodowej. Miałem przyjemność grać w najlepszych czasach dla koszykówki w Polsce, mile wspominam tamten okres. Ten sport był wówczas na drugim miejscu pod względem popularności, ustępując tylko piłce nożnej. Jeśli drugi raz dostałbym ofertę taką, jak w 1995 roku, zachowałbym się tak samo. Gdybym nie przyjął propozycji z drużyny mistrza Polski, mógłbym mieć do siebie duże pretensje. Umiejętności sportowe i chęci samorealizacji muszą być połączone ze szczęściem, polegającym na tym, że w odpowiednim momencie zostanie się zauważonym i otrzyma realną szansę na zaprezentowanie swoich możliwości. Mogło być przecież równie dobrze tak, że przychodząc do takiego zespołu, przesiedziałbym sezon na ławce, a w kolejnym grałbym już gdzie indziej. Natomiast trenerzy zaufali mi, dzięki czemu w pierwszym sezonie grałem średnio ok. 30 min i zająłem drugie miejsce w plebiscycie na najlepszego debiutanta. Zatem najważniejsze, że znalazłem się we właściwym czasie, we właściwym miejscu.


PS. Kilka tygodni po tym wywiadzie drużyna AZS AWF ggmedia.pl Kraków z powodu problemów finansowych wycofała się z II-ligowych rozgrywek.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz