Pora
na drugą część wywiadu z Dariuszem Szczubiałem. W
pierwszej części znany
obecnie szkoleniowiec wypowiadał się głównie na temat swojej
kariery zawodniczej. Dziś bardziej współczesny okres,
rozpoczynający się od pracy w roli selekcjonera kadry
biało-czerwonych.
Dariusz Szczubiał z nagrodą dla najlepszego trenera w Jarosławiu w 2009 roku - fot. jaroslaw.pl |
Czy
propozycja objęcia pierwszej reprezentacji Polski stanowiła dla
Pana zaskoczenie?
Tak.
Nie zabiegałem specjalnie o to stanowisko, zresztą nie należałem
do grona faworytów do przejęcia kadry po Piotrze Langoszu. Zostając
selekcjonerem, byłem jeszcze trenerem Pogoni. Niedługo później
przestałem już pracować w Rudzie Śląskiej i władze Polskiego
Związku Koszykówki zdecydowały, że mam skupić się jedynie na
reprezentacji. Błędem było to, że zgodziłem się na tę
koncepcję. Brakowało mi tej codziennej pracy, jaka jest w klubie. W
trakcie sezonu rozgrywaliśmy pięć potyczek eliminacyjnych, z
kadrowiczami trenowałem zaledwie 2 dni przed ich rozpoczęciem.
Mówiąc nieco banalnie – trener też musi trenować cały czas,
sprawdzać się w sytuacjach meczowych.
Za
Pana kadencji reprezentacja nie była w stanie awansować do
Mistrzostw Europy. Co było tego przyczyną?
Brakowało
nam zgrania i stabilizacji. Początkowo było fajnie, ponieważ
miałem sześciu zawodników Śląska Wrocław, którzy bardzo dobrze
się ze sobą rozumieli. Dlatego bardziej opierałem się na tym, aby
pozostałych dostosować do sposobu ich gry. Później jednak
pojawiły się komplikacje – kontuzje ważnych graczy, m.in.
Dominika Tomczyka i Joe McNaulla, inni mieli wahania formy między
listopadem a styczniem, czyli kolejnymi seriami meczów
eliminacyjnych. Teraz jest lepiej – kwalifikacje są rozgrywane
między sezonami, jest czas na zgrupowanie i przygotowanie drużyny.
Patrząc
z dystansu, można odnieść wrażenie, że bardzo zdolna generacja
koszykarzy urodzonych w pierwszej połowie lat 70. najlepsze lata
miała już za sobą.
W
pewnym sensie tak. Trzeba zauważyć, że nastąpił wtedy taki
swoisty skok cywilizacyjny – mocno wzrosły zarobki czołowych
kadrowiczów. Byli to ludzie, którzy w dorosłość wchodzili na
przełomie PRL-u i III RP, zasypano ich pieniędzmi, a oni nie byli
do tego przygotowani. Wielu z nich stanęło w miejscu albo przestało
się rozwijać, myśląc o tych kontraktach. Nie udało im się
wytrzymać tej presji. Wytworzyła się sytuacja, że cztery kluby
znacznie uciekły innym pod względem finansowym, przepłacając przy
tym zawodników.
W
trakcie pracy z kadrą podjął Pan pracę ze znajdującą się w
czołówce Polonią Warszawa, a później prowadził Pan także
Polpharmę czy AZS Koszalin. Chciałbym jednak poświęcić nieco
miejsca Zniczowi Jarosław, którego trenerem został Pan w trakcie
sezonu 2008/2009. Jak Pan wspomina pracę w Jarosławiu?
Z
perspektywy sportowej – bardzo fajnie. Uważam, że spadek Znicza z
ekstraklasy w debiutanckim sezonie 2006/2007 był niezasłużony,
ponieważ ta drużyna miała większe możliwości. Wyszedł wówczas
brak doświadczenia na tym najwyższym szczeblu, choćby pod względem
organizacyjnym. Niejako potwierdziło się to, gdy jesienią 2008
roku zacząłem pracę w Jarosławiu. Po spojrzeniu na kontrakty
zauważyłem, że zwłaszcza obcokrajowcy byli przepłaceni. Szukałem
Amerykanów, którzy pociągną grę. Udało się znaleźć trzech
ludzi - bardzo dobrze wywiązali się z tego zadania. Kiedy ten
mechanizm zaskoczył, nasze wyniki uległy poprawie. Szybko jednak
skończyły się pieniądze. Doszło do tego, że zawodnicy przestali
trenować, Amerykanie pojawiali się w zasadzie tylko na meczach.
Przed
kolejnym sezonem Znicz miał duże problemy organizacyjne, jednak
udało się wystartować i osiągnąć najlepszy wynik w historii
występów w ekstraklasie.
Klub
miał duże problemy z weryfikacją dokumentacji i otrzymaniem
licencji. Kiedy w końcu udało się przejść przez te formalności,
działacze mieli wątpliwości odnośnie startu w ekstraklasie.
Uważałem, że skoro jest licencja, to warto podjąć się tego
zadania, szukać możliwości. Skład był tworzony bardzo krótko
przed startem ligi. W tym drugim sezonie kontrakty były już
podpisane rozsądniej niż poprzednio. Generalnie wynik zdobyty na
parkiecie okazał się sukcesem. Zaczęliśmy znakomicie, wygrywając
z pierwszych sześciu spotkań aż pięć. Było to dla wszystkich
zaskoczenie. Osiągnięte rezultaty dały nam duży komfort, bo w
grudniu wiedzieliśmy, że praktycznie nie możemy już spaść z
ekstraklasy. Znowu jednak pojawiły się kłopoty z finansami.
Pomogło nam miasto, udało się spłacić zaległości wobec
koszykarzy. Ten ostatni sezon został rozegrany za małe pieniądze i
zamknięto go pod względem finansowym. Jeśli były jakieś
zaległości wobec graczy, to najwyżej połowa ostatniej pensji –
rok wcześniej ta kwestia wyglądała znacznie gorzej. Niestety, cały
czas ciążyło zadłużenie z poprzednich lat, co stało się główną
przyczyną braku udziału Znicza w ekstraklasie w sezonie 2010/2011.
Czy
Pana zdaniem kluby, w których bardzo wiele zależy od kilku
Amerykanów, a rodzimi koszykarze są jedynie tłem, mają rację
bytu w Tauron Basket Lidze?
Trzeba
zdawać sobie sprawę, że Polacy w czołowych drużynach zarabiają
nieporównywalnie większe pieniądze niż można dostać w
pozostałych. Klub powinien mieć strategię w stylu: „mamy
określoną liczbę środków, nie robimy długów, staramy się
stworzyć zespół, który nie spadnie, gra ciekawy basket i rozwija
się, próbujemy pozyskać sponsorów”. Jeśli nie ma postępów,
to na dłuższą metę takie przedsięwzięcie jest nie do
utrzymania.
Ma
Pan na myśli Jezioro Siarkę Tarnobrzeg, której był Pan
szkoleniowcem?
Ten
klub jest bardzo uzależniony od poparcia władz miasta. Podobnie
było z Kotwicą, choć Kołobrzeg, gdzie również pracowałem, jest
bogatszym miastem i na basket szły zapewne większe środki. Przed
moim przyjściem, Kotwica zdobyła Puchar Polski, jednak wówczas
przepłacono za skład, w związku z czym w pewnym momencie przestano
wypłacać pensje czołowym koszykarzom, którzy wkrótce odeszli. W
Siarce pieniądze wydawane są oszczędnie, choć podobnie jak w
przypadku Znicza – pierwszy sezon w ekstraklasie był nieco ponad
stan. Kiedy później pojawiłem się w Tarnobrzegu, otrzymałem za
zadanie poszukiwanie zawodników jak najmniejszym kosztem. W ten
sposób trafił do nas choćby Jakub Dłoniak, który wcześniej
siedział na ławce w Stelmecie Zielona Góra. Grając w Siarce,
zdobył tytuł króla strzelców i stał się cenionym graczem. Takie
niżej notowane zespoły stanowią dużą szansę dla niedocenianych
wcześniej koszykarzy, którzy mogą zaistnieć. Przypomnę, że w
Tarnobrzegu występował również Przemek Karnowski, który może
jeszcze kiedyś zagra w NBA. Przez cały sezon grał za darmo, mając
jedynie pokrywane koszty wyżywienia i zakwaterowania. Było to
spowodowane tym, że aspirował do gry w NCAA, a podpisanie
zawodowego kontraktu pozbawiłoby go tej możliwości. Przemek
dokonał świadomego wyboru, mając wówczas wiele atrakcyjnych
finansowo ofert z silniejszych ekip. Pojawiło się również kilku
innych Polaków, którzy otrzymali w Tarnobrzegu większą szansę na
grę niż w poprzednich miejscach. Myślę zatem, że Siarka spełnia
ważną rolę dla zawodników, którzy chcą się rozwinąć, nie
oczekując dużych pieniędzy. Podstawowym problemem takich klubów
jest jednak brak sukcesów. Gdy każdy sezon oznacza walkę w dolnych
rejonach tabeli, trudno o progres samej drużyny, pozyskanie
sponsorów.
Jaka
jest Pana opinia na temat ostatnich rozstrzygnięć w Tauron Basket
Lidze? W powszechnej opinii faworytem był PGE Turów Zgorzelec. Czy
zatem tytuł mistrzowski dla Stelmetu Zielona Góra w jakimś stopniu
stanowi zaskoczenie?
Przed
serią finałową uważałem, że będzie co najmniej sześć
spotkań, a szansę określałem 50 na 50. Defensywa jest pewniejszą
rzeczą, pozwalając zostawać w grze w chwilach słabości w ataku.
Na pewno lepszą obroną dysponował Stelmet. Gracze z Zielonej Góry
byli w stanie znacznie ograniczyć poczynania ofensywne
najważniejszych zawodników Turowa. Sašo Filipovski miał kilka
pomysłów, zmieniając je w trakcie finałów – nie były to
skomplikowane elementy, ale okazały się skuteczne. Rywale grali
cały czas to samo, nie szukając innych rozwiązań. Po dwóch
pierwszych meczach Mardy Collins już w zasadzie nie istniał w
ataku, Damiana Kuliga też w pewnym momencie praktycznie nie było.
Zespół ze Zgorzelca w całym sezonie miał dość wysoką
skuteczność. Trzeba jednak pamiętać, że w większości
przypadków rywale byli słabsi, natomiast w finale Turów trafił na
równorzędnego przeciwnika. Wygrana Stelmetu w Zgorzelcu znacznie
ustawiła sytuację pod względem mentalnym, dodając ekipie
zielonogórskiej pewności siebie. Wydaje się, że w Turowie zbyt
wiele zależało od Collinsa – kiedy zawodził, brakowało kogoś,
kto wziąłby na siebie ciężar gry. Znacznie gorzej niż w
poprzednim sezonie spisywał się Tony Taylor. Zapewne przyczyną
słabszej dyspozycji niektórych zawodników mogła być również
duża liczba gier w pucharach.
A
jak widzi Pan szanse reprezentacji koszykarzy we wrześniowych
Mistrzostwach Europy?
Moim
zdaniem, w tej chwili jest to dość ciekawa drużyna. Pozornie
zaskakująca była rezygnacja Mike'a Taylora z Macieja Lampe. Trzeba
jednak pamiętać, że ten gracz występował w kadrze od około 10
lat i w najważniejszych próbach nie stanowił o jej sile. Być może
przyczynę stanowiło zmęczenie, bo przecież Lampe występował w
czołowych klubach silnych lig europejskich. To zresztą szerszy
problem. Wielu znanych zawodników europejskich, zwłaszcza grających
w NBA, rezygnuje z udziału w eliminacjach czy finałach Eurobasketu.
U nas w zeszłym roku przerwę od reprezentacji miał Łukasz
Koszarek, do którego niektórzy mieli o to pretensje. Trzeba jednak
pamiętać, że to są tylko ludzie, a nie automaty. Wracając do
kwestii Mistrzostw Europy, to nie spodziewam się, aby selekcjoner
nagle wymienił połowę kadry w porównaniu do zeszłorocznych
eliminacji. Zapewne dojdzie Koszarek, a także naturalizowany A. J.
Slaughter. Trzeba pamiętać, że będzie Marcin Gortat, a także
Kulig czy Adam Waczyński, mający za sobą dość dobry sezon w
Hiszpanii. Jest to zatem ciekawa mieszanka. Jeśli nie wydarzy się
nic niespodziewanego, atmosfera będzie podobna do tej z eliminacji,
ten zespół może osiągnąć dobry rezultat – takim byłby na
pewno awans do ćwierćfinału.
Jak
bardzo zmieniła się koszykówka od czasu, gdy występował Pan na
parkiecie? Mam tutaj na myśli także rolę graczy na Pana pozycji,
czyli rozgrywającego.
Dużym
zmianom uległy metody treningowe, więcej uwagi przykłada się
obecnie do motoryki. Poza tym znacznie łatwiej uzyskać informacje o
rywalach. Różnica w tym zakresie jest kolosalna, bo w latach
80. Polska nie zgłaszała klubów do europejskich pucharów, a
reprezentacja brała udział praktycznie jedynie w eliminacjach i
finałach Mistrzostw Europy. Poza tym sporadycznie graliśmy tylko
jakieś turnieje, także w USA. Jednak zostawaliśmy w tyle za innymi
krajami, nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku zmierzamy –
dowiadywaliśmy się o tym dopiero na Mistrzostwach Europy, czyli już
nieco za późno. Teraz to wszystko jest znacznie bardziej otwarte.
Wracając do motoryki, to jej poprawa wśród europejskich koszykarzy
jest na tyle widoczna, że poprzez odpowiednią pracę trenerów od
przygotowania fizycznego w coraz większym stopniu dorównują
Amerykanom. Widać ogromny postęp pod tym względem, bo w latach
90-tych była jeszcze przepaść między USA a Europą. Jeśli
natomiast chodzi o rozgrywającego, to nie zmieniło się zbyt wiele.
Zawodnik prowadzący grę powinien być przywódcą. Bardzo ważne,
aby miał odpowiednie umiejętności i był mądrym człowiekiem. To
przywództwo polega na tym, że nie myśli o sobie, a najważniejsze
jest dla niego dobro drużyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz