W latach 80. i w pierwszej połowie lat 90. XX wieku Dariusz Szczubiał zaliczał się do najlepszych polskich koszykarzy, był wielokrotnym reprezentantem kraju. U schyłku bogatej kariery zawodniczej pochodzący z Zabrza rozgrywający miał duży udział w bezprecedensowym sukcesie Polonii Przemyśl, jakim było sięgnięcie po wicemistrzostwo Polski. Po zawieszeniu butów na kołku szybko stał się cenionym trenerem - oprócz wielu ligowych zespołów, prowadził także reprezentację Polski.
Z Dariuszem Szczubiałem odbyłem długą rozmowę, podczas której poruszonych zostało wiele zagadnień związanych z basketem. Z racji obszerności materiału, wywiad podzieliłem na dwie części. W pierwszej motyw przewodni stanowi kariera zawodnicza mojego rozmówcy i początki pracy trenerskiej.
fot. sportowefakty,pl |
Po
rocznej przerwie powraca Pan na ławkę trenerską. Czego oczekuje
Pan po prowadzeniu Polpharmy Starogard Gdański?
Jesteśmy
dopiero w trakcie ustalania spraw personalnych, poszukujemy
odpowiednich koszykarzy. Na pewno chciałbym, aby prowadzona przeze
mnie ekipa w każdym meczu walczyła, zwłaszcza w defensywie.
Przyjąłem tę ofertę choćby dlatego, że mam pozytywne
wspomnienia z pracy w Polpharmie w latach 2004-2006.
Cofnijmy
się wiele lat wstecz. W 1985 i 1986 roku z Zagłębiem Sosnowiec,
prowadzonym przez Tomasza Służałka, dwukrotnie zdobywał Pan
mistrzostwo Polski i był wybierany do pierwszej piątki rozgrywek
ligowych. Co było przyczyną tamtych sukcesów?
Myślę,
że trafiła się wówczas grupa uzdolnionych zawodników, może nie
najwybitniejszych w Polsce, choć było w Sosnowcu kilku
reprezentantów kraju. Pracowaliśmy na ten sukces 5 lat, graliśmy w
prawie niezmienionym składzie. Po awansie do ekstraklasy pod koniec
lat 70. znajdowaliśmy się w czołówce, zespół był młody.
Poza tym mieliśmy dobrego trenera, a dzięki wspierającej Zagłębie
kopalni kwestie organizacyjne – jak na ówczesne realia - stały na
niezłym poziomie.
Z
reprezentacją Polski brał Pan udział w czterech finałach
Mistrzostw Europy. Czy wówczas biało-czerwoni mogli pokusić się o
lepszy wynik niż 7. miejsce?
Zdecydowanie
tak. Najlepszym momentem był 1983 rok – akurat nie grałem w
tamtym turnieju. Nasza kadra opierała się na zawodnikach urodzonych
w drugiej połowie lat 50., którzy posiadali duży potencjał.
Do najlepszych należeli Eugeniusz Kijewski, Mieczysław Młynarski
czy Jerzy Binkowski. Trenerem był Jerzy Świątek. Poziom tych
mistrzostw nie był zbyt wysoki i mieliśmy nawet szansę zdobyć
medal, ale skończyliśmy dopiero na dziewiątym miejscu. Później
również były okazje osiągnąć coś więcej. Na każdej pozycji w
kadrze toczyła się duża rywalizacja, co jednak nieraz powodowało
nieporozumienia. Niektórzy koszykarze całkowicie rezygnowali z
występów w reprezentacji, bo czuli się niedoceniani przez
selekcjonera. Na pewno lata 80. mogły być okresem większych
sukcesów kadry.
Po
sukcesach w Sosnowcu, wraz z trenerem Służałkiem i Justynem
Węglorzem wyjechał Pan na Węgry. Jak wspomina Pan grę w tym
kraju? Czy poziom ligi węgierskiej był wówczas porównywalny do
polskiej?
Wówczas
wyjechali z Polski czołowi gracze, którzy ukończyli 30 lat.
Dopiero po osiągnięciu takiego wieku można było w latach 80. legalnie wyjechać za granicę. Również i ja skorzystałem z tego
przepisu. Ten odpływ spowodował, że poziom rozgrywek nieco się
obniżył. Trzeba pamiętać, że w Polsce nie występowali jeszcze
obcokrajowcy. Świadczyć o tym fakcie może zwycięstwo mojego
węgierskiego klubu na turnieju w Bytomiu - odnieśliśmy wtedy
wyraźne zwycięstwa nad czołowymi polskimi drużynami. Liga na
Węgrzech prezentowała całkiem dobry poziom, zbliżony do polskiej,
grało tam paru innych Polaków. Ze swoją ekipą zdobyłem w
pierwszym sezonie brązowy medal, w kolejnym srebrny, zaś w ostatnim
nie mogliśmy przystąpić do play-off, z powodu zmiany przepisów
wprowadzonej przez tamtejszą federację.
Po
powrocie do Polski, z niezłym skutkiem występował Pan w Victorii
Sosnowiec i Stali Bobrek Bytom.
Oba
kluby zdobyły wtedy brązowe medale. Victoria, następczyni
Zagłębia, prowadziła nawet po fazie zasadniczej, a zespół z
Bytomia w drugim sezonie moich występów zajmował drugie miejsce,
jednak w pierwszej rundzie play-off przegraliśmy serię z
debiutującym wtedy w ekstraklasie Nobilesem Włocławek, pomimo
prowadzenia 2-0.
Jak
to się stało, że w 1994 roku przyjął Pan ofertę Polonii
Przemyśl, która właśnie po raz pierwszy w swojej historii
awansowała do ekstraklasy? Czy decydujący wpływ na tę decyzję
miał fakt prowadzenia tego teamu przez doskonale Panu znanego
Tomasza Służałka?
Rok
wcześniej, właśnie po wspomnianym odpadnięciu Stali Bobrek w
pierwszej rundzie play-off, chciałem już zakończyć karierę.
Jednak mniej więcej w połowie sezonu trener Baildonu Katowice
namówił mnie do gry w swojej drużynie, walczącej o utrzymanie w
ówczesnej drugiej lidze. Baildon występował tam na zasadach
amatorskich, a jednym z naszych rywali była właśnie Polonia. Po
zakończeniu rozgrywek zadzwonił do mnie trener Służałek,
poszukujący nowych zawodników po wywalczeniu awansu i zaproponował
grę w przemyskim zespole.
Czy
wyniki Polonii w ekstraklasie były dla Pana zaskoczeniem? Wielu
mówiło, że ta ekipa będzie walczyć jedynie o utrzymanie, a
tymczasem popularne Niedźwiadki okazały się rewelacją rozgrywek,
od początku znajdując się w ścisłej czołówce.
Bez
wątpienia naszym atutem było doświadczenie. Miałem już 37 lat,
Justyn Węglorz był o rok młodszy, Wojciech Królik miał 34 lata.
Chociaż byli też młodzi gracze – Krzysztof Mila, Arkadiusz
Miłoszewski czy Artur Olszanecki. Wiele wnieśli obaj Amerykanie,
którzy prezentowali bardzo dobry basket. Warto przypomnieć, że
Daryl Thomas zdobył kilka lat wcześniej mistrzostwo NCAA, co
świadczy o jego klasie.
Niektórzy
kibice Polonii uważali, iż zbyt długo na parkiecie przebywali
starsi koszykarze, ich zdaniem spowalniający grę. Tymczasem mieli
oni spory wkład w kolejne zwycięstwa.
Tworzyliśmy
taką mieszankę rutyny i młodości. Dużo kwestii mogliśmy ze sobą
łatwo dogadać, także podczas samych meczów. Pod względem
boiskowej inteligencji prezentowaliśmy wówczas wysoki poziom.
Właśnie ta inteligencja i doświadczenie są w koszykówce
niezwykle ważne.
Polonia
awansowała do finału, gdzie jednak nie sprostała Mazowszance
Pruszków. W końcówce pierwszej potyczki sędzia Wiesław Zych
odgwizdał Panu bardzo rzadko spotykany błąd – przekroczenie
linii rzutów wolnych. Czy porażka w tym meczu miała decydujące
znaczenie dla losów rywalizacji?
Ten
nieszczęsny wolny to był jeden z elementów. Wówczas działy się
cuda, bo dwukrotnie zabrano nam piłkę, gwiżdżąc w bardzo
kontrowersyjnych sytuacjach ofensywne faule Nathanowi Buntinowi. Te
zdarzenia złożyły się na utratę stosunkowo pewnego, jak na
ostatnie minuty, prowadzenia i w konsekwencji pierwszą przegraną
ligową we własnej hali. Na pewno powinniśmy wówczas wygrać.
Porażka miała wpływ na przebieg kolejnych spotkań, stawiając
Mazowszankę w korzystniejszym położeniu. Trzeba jednak powiedzieć,
że pod koniec sezonu prezentowaliśmy się już nieco słabiej. W
półfinale nie bez problemów wygraliśmy serię z Aspro Śnieżką
Świebodzice. Być może dał znać o sobie zaawansowany wiek paru z
nas.
Przemyscy
kibice posądzali swoich niedawnych jeszcze ulubieńców o sprzedanie
tych finałowych gier…
Podchodziłem
do tego z dużym dystansem. Mówiąc nieco żartobliwie, znajdowałem
się już w takim wieku, że nikt nie powinien mnie oskarżać. W
jedynym spotkaniu wygranym w tej rywalizacji finałowej zdobyłem 26
pkt., a przypomnę, że byłem odpowiedzialny przede wszystkim za
kreowanie gry, a nie rzucanie. Łatwiej jest, gdy kibice
przyzwyczajają się stopniowo do sukcesów, wszystko dzieje się
krok po kroku. Tymczasem to był pierwszy sezon Polonii w
ekstraklasie i od razu przyszedł taki wynik. Oczekiwania wielu fanów
znacząco wzrosły, bo przypomnijmy, że przed rozgrywkami skazywano
nas na bronienie się przed spadkiem. Kibicom wydaje się, że
wszystko przyszło łatwo i przyjemnie, a tak wcale nie było. Zespół
musiał powstać jakby od nowa – pewna grupa ludzi wywalczyła
awans, po którym nastąpiły duże zmiany. Nie będąc jakimkolwiek
faworytem, ten mocno zmieniony skład sięgnął po wicemistrzostwo
Polski.
Czy
to prawda, że działacze Polonii mieli zamiar kontynuować w
kolejnym sezonie współpracę z Panem już nie w roli zawodnika,
lecz trenera?
Tak,
ale wycofano się z tego pomysłu. Może czułem się wtedy trochę
rozczarowany, jednak z późniejszej perspektywy uważam, że stało
się dobrze. Wróciłem w swoje rodzinne strony i zostałem trenerem
nowo powstałej ekipy – Linodrutu Zabrze, który szybko wywalczył
awans do drugiej ligi. Przez trzy lata mogłem tworzyć coś nowego,
nauczyć się pewnych rzeczy, które okazały się przydatne w pracy
z kolejnymi drużynami.
W
1998 roku zadebiutował Pan w ekstraklasie w roli szkoleniowca. Pod
Pana wodzą Pogoń Ruda Śląska osiągnęła całkiem niezłe
rezultaty, biorąc pod uwagę potencjał tego teamu.
Pogoń
nie była zbyt bogata, plasując się pod względem budżetu mniej
więcej w połowie ligowej stawki, jednak Huta Pokój S.A. stworzyła
bardzo dobre warunki. Postanowiono budować skład w oparciu o graczy
wywodzących się z Górnego Śląska, dodając do nich trzech, a
następnie czterech obcokrajowców. Ogólnie współpracę z Pogonią
wspominam pozytywnie. W lidze potrafiliśmy przeciwstawić się
silniejszym rywalom, dużo osiągnęliśmy także w Pucharze Koraca.
Moim zdaniem, te rozgrywki były wówczas silniejsze od Pucharu
Saporty (Europy), pod względem poziomu ustępując jedynie
Eurolidze. Toczyliśmy wyrównane boje z czołowymi zespołami z
wyżej notowanych lig - hiszpańskiej, włoskiej czy izraelskiej.
Odpadaliśmy w 1/8 finału, będąc gorsi w dwumeczu dosłownie o
włos od silnych wówczas drużyn - Estudiantes Madryt i Aeroporti
Rzym. Przed trzecim sezonem mojej pracy w Rudzie Śląskiej wycofał
się główny sponsor, co postawiło Pogoń w bardzo trudnej
sytuacji. Mimo to, razem z zawodnikami wkładałem dużo
zaangażowania w pracę. Dokładaliśmy się do opłat, które były
w gestii klubu, sami mając problemy z bieżącymi wypłatami.
***
Drugą część wywiadu zamieszczę za kilka dni. Będzie można wówczas przeczytać o tym, dlaczego reprezentacja Polski prowadzona przez Dariusza Szczubiała nie osiągnęła sukcesów, jak mój rozmówca wspomina pracę w Zniczu Jarosław i Jeziorze Siarce Tarnobrzeg oraz co sądzi na temat niedawnych rozstrzygnięć w finale Tauron Basket Ligi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz