piątek, 17 lipca 2015

Siłą przemyskiej Polonii była boiskowa inteligencja zawodników (wywiad z Dariuszem Szczubiałem - cz. 1)

W latach 80. i w pierwszej połowie lat 90. XX wieku Dariusz Szczubiał zaliczał się do najlepszych polskich koszykarzy, był wielokrotnym reprezentantem kraju. U schyłku bogatej kariery zawodniczej pochodzący z Zabrza rozgrywający miał duży udział w bezprecedensowym sukcesie Polonii Przemyśl, jakim było sięgnięcie po wicemistrzostwo Polski. Po zawieszeniu butów na kołku szybko stał się cenionym trenerem - oprócz wielu ligowych zespołów, prowadził także reprezentację Polski.

Z Dariuszem Szczubiałem odbyłem długą rozmowę, podczas której poruszonych zostało wiele zagadnień związanych z basketem. Z racji obszerności materiału, wywiad podzieliłem na dwie części. W pierwszej motyw przewodni stanowi kariera zawodnicza mojego rozmówcy i początki pracy trenerskiej.

fot. sportowefakty,pl



Po rocznej przerwie powraca Pan na ławkę trenerską. Czego oczekuje Pan po prowadzeniu Polpharmy Starogard Gdański?

Jesteśmy dopiero w trakcie ustalania spraw personalnych, poszukujemy odpowiednich koszykarzy. Na pewno chciałbym, aby prowadzona przeze mnie ekipa w każdym meczu walczyła, zwłaszcza w defensywie. Przyjąłem tę ofertę choćby dlatego, że mam pozytywne wspomnienia z pracy w Polpharmie w latach 2004-2006.

Cofnijmy się wiele lat wstecz. W 1985 i 1986 roku z Zagłębiem Sosnowiec, prowadzonym przez Tomasza Służałka, dwukrotnie zdobywał Pan mistrzostwo Polski i był wybierany do pierwszej piątki rozgrywek ligowych. Co było przyczyną tamtych sukcesów?

Myślę, że trafiła się wówczas grupa uzdolnionych zawodników, może nie najwybitniejszych w Polsce, choć było w Sosnowcu kilku reprezentantów kraju. Pracowaliśmy na ten sukces 5 lat, graliśmy w prawie niezmienionym składzie. Po awansie do ekstraklasy pod koniec lat 70. znajdowaliśmy się w czołówce, zespół był młody. Poza tym mieliśmy dobrego trenera, a dzięki wspierającej Zagłębie kopalni kwestie organizacyjne – jak na ówczesne realia - stały na niezłym poziomie.

Z reprezentacją Polski brał Pan udział w czterech finałach Mistrzostw Europy. Czy wówczas biało-czerwoni mogli pokusić się o lepszy wynik niż 7. miejsce?

Zdecydowanie tak. Najlepszym momentem był 1983 rok – akurat nie grałem w tamtym turnieju. Nasza kadra opierała się na zawodnikach urodzonych w drugiej połowie lat 50., którzy posiadali duży potencjał. Do najlepszych należeli Eugeniusz Kijewski, Mieczysław Młynarski czy Jerzy Binkowski. Trenerem był Jerzy Świątek. Poziom tych mistrzostw nie był zbyt wysoki i mieliśmy nawet szansę zdobyć medal, ale skończyliśmy dopiero na dziewiątym miejscu. Później również były okazje osiągnąć coś więcej. Na każdej pozycji w kadrze toczyła się duża rywalizacja, co jednak nieraz powodowało nieporozumienia. Niektórzy koszykarze całkowicie rezygnowali z występów w reprezentacji, bo czuli się niedoceniani przez selekcjonera. Na pewno lata 80. mogły być okresem większych sukcesów kadry.

Po sukcesach w Sosnowcu, wraz z trenerem Służałkiem i Justynem Węglorzem wyjechał Pan na Węgry. Jak wspomina Pan grę w tym kraju? Czy poziom ligi węgierskiej był wówczas porównywalny do polskiej?

Wówczas wyjechali z Polski czołowi gracze, którzy ukończyli 30 lat. Dopiero po osiągnięciu takiego wieku można było w latach 80. legalnie wyjechać za granicę. Również i ja skorzystałem z tego przepisu. Ten odpływ spowodował, że poziom rozgrywek nieco się obniżył. Trzeba pamiętać, że w Polsce nie występowali jeszcze obcokrajowcy. Świadczyć o tym fakcie może zwycięstwo mojego węgierskiego klubu na turnieju w Bytomiu - odnieśliśmy wtedy wyraźne zwycięstwa nad czołowymi polskimi drużynami. Liga na Węgrzech prezentowała całkiem dobry poziom, zbliżony do polskiej, grało tam paru innych Polaków. Ze swoją ekipą zdobyłem w pierwszym sezonie brązowy medal, w kolejnym srebrny, zaś w ostatnim nie mogliśmy przystąpić do play-off, z powodu zmiany przepisów wprowadzonej przez tamtejszą federację.

Po powrocie do Polski, z niezłym skutkiem występował Pan w Victorii Sosnowiec i Stali Bobrek Bytom.

Oba kluby zdobyły wtedy brązowe medale. Victoria, następczyni Zagłębia, prowadziła nawet po fazie zasadniczej, a zespół z Bytomia w drugim sezonie moich występów zajmował drugie miejsce, jednak w pierwszej rundzie play-off przegraliśmy serię z debiutującym wtedy w ekstraklasie Nobilesem Włocławek, pomimo prowadzenia 2-0.

Jak to się stało, że w 1994 roku przyjął Pan ofertę Polonii Przemyśl, która właśnie po raz pierwszy w swojej historii awansowała do ekstraklasy? Czy decydujący wpływ na tę decyzję miał fakt prowadzenia tego teamu przez doskonale Panu znanego Tomasza Służałka?

Rok wcześniej, właśnie po wspomnianym odpadnięciu Stali Bobrek w pierwszej rundzie play-off, chciałem już zakończyć karierę. Jednak mniej więcej w połowie sezonu trener Baildonu Katowice namówił mnie do gry w swojej drużynie, walczącej o utrzymanie w ówczesnej drugiej lidze. Baildon występował tam na zasadach amatorskich, a jednym z naszych rywali była właśnie Polonia. Po zakończeniu rozgrywek zadzwonił do mnie trener Służałek, poszukujący nowych zawodników po wywalczeniu awansu i zaproponował grę w przemyskim zespole.

Czy wyniki Polonii w ekstraklasie były dla Pana zaskoczeniem? Wielu mówiło, że ta ekipa będzie walczyć jedynie o utrzymanie, a tymczasem popularne Niedźwiadki okazały się rewelacją rozgrywek, od początku znajdując się w ścisłej czołówce.

Bez wątpienia naszym atutem było doświadczenie. Miałem już 37 lat, Justyn Węglorz był o rok młodszy, Wojciech Królik miał 34 lata. Chociaż byli też młodzi gracze – Krzysztof Mila, Arkadiusz Miłoszewski czy Artur Olszanecki. Wiele wnieśli obaj Amerykanie, którzy prezentowali bardzo dobry basket. Warto przypomnieć, że Daryl Thomas zdobył kilka lat wcześniej mistrzostwo NCAA, co świadczy o jego klasie.

Niektórzy kibice Polonii uważali, iż zbyt długo na parkiecie przebywali starsi koszykarze, ich zdaniem spowalniający grę. Tymczasem mieli oni spory wkład w kolejne zwycięstwa.

Tworzyliśmy taką mieszankę rutyny i młodości. Dużo kwestii mogliśmy ze sobą łatwo dogadać, także podczas samych meczów. Pod względem boiskowej inteligencji prezentowaliśmy wówczas wysoki poziom. Właśnie ta inteligencja i doświadczenie są w koszykówce niezwykle ważne.

Polonia awansowała do finału, gdzie jednak nie sprostała Mazowszance Pruszków. W końcówce pierwszej potyczki sędzia Wiesław Zych odgwizdał Panu bardzo rzadko spotykany błąd – przekroczenie linii rzutów wolnych. Czy porażka w tym meczu miała decydujące znaczenie dla losów rywalizacji?

Ten nieszczęsny wolny to był jeden z elementów. Wówczas działy się cuda, bo dwukrotnie zabrano nam piłkę, gwiżdżąc w bardzo kontrowersyjnych sytuacjach ofensywne faule Nathanowi Buntinowi. Te zdarzenia złożyły się na utratę stosunkowo pewnego, jak na ostatnie minuty, prowadzenia i w konsekwencji pierwszą przegraną ligową we własnej hali. Na pewno powinniśmy wówczas wygrać. Porażka miała wpływ na przebieg kolejnych spotkań, stawiając Mazowszankę w korzystniejszym położeniu. Trzeba jednak powiedzieć, że pod koniec sezonu prezentowaliśmy się już nieco słabiej. W półfinale nie bez problemów wygraliśmy serię z Aspro Śnieżką Świebodzice. Być może dał znać o sobie zaawansowany wiek paru z nas.

Przemyscy kibice posądzali swoich niedawnych jeszcze ulubieńców o sprzedanie tych finałowych gier…

Podchodziłem do tego z dużym dystansem. Mówiąc nieco żartobliwie, znajdowałem się już w takim wieku, że nikt nie powinien mnie oskarżać. W jedynym spotkaniu wygranym w tej rywalizacji finałowej zdobyłem 26 pkt., a przypomnę, że byłem odpowiedzialny przede wszystkim za kreowanie gry, a nie rzucanie. Łatwiej jest, gdy kibice przyzwyczajają się stopniowo do sukcesów, wszystko dzieje się krok po kroku. Tymczasem to był pierwszy sezon Polonii w ekstraklasie i od razu przyszedł taki wynik. Oczekiwania wielu fanów znacząco wzrosły, bo przypomnijmy, że przed rozgrywkami skazywano nas na bronienie się przed spadkiem. Kibicom wydaje się, że wszystko przyszło łatwo i przyjemnie, a tak wcale nie było. Zespół musiał powstać jakby od nowa – pewna grupa ludzi wywalczyła awans, po którym nastąpiły duże zmiany. Nie będąc jakimkolwiek faworytem, ten mocno zmieniony skład sięgnął po wicemistrzostwo Polski.

Czy to prawda, że działacze Polonii mieli zamiar kontynuować w kolejnym sezonie współpracę z Panem już nie w roli zawodnika, lecz trenera?

Tak, ale wycofano się z tego pomysłu. Może czułem się wtedy trochę rozczarowany, jednak z późniejszej perspektywy uważam, że stało się dobrze. Wróciłem w swoje rodzinne strony i zostałem trenerem nowo powstałej ekipy – Linodrutu Zabrze, który szybko wywalczył awans do drugiej ligi. Przez trzy lata mogłem tworzyć coś nowego, nauczyć się pewnych rzeczy, które okazały się przydatne w pracy z kolejnymi drużynami.

W 1998 roku zadebiutował Pan w ekstraklasie w roli szkoleniowca. Pod Pana wodzą Pogoń Ruda Śląska osiągnęła całkiem niezłe rezultaty, biorąc pod uwagę potencjał tego teamu.

Pogoń nie była zbyt bogata, plasując się pod względem budżetu mniej więcej w połowie ligowej stawki, jednak Huta Pokój S.A. stworzyła bardzo dobre warunki. Postanowiono budować skład w oparciu o graczy wywodzących się z Górnego Śląska, dodając do nich trzech, a następnie czterech obcokrajowców. Ogólnie współpracę z Pogonią wspominam pozytywnie. W lidze potrafiliśmy przeciwstawić się silniejszym rywalom, dużo osiągnęliśmy także w Pucharze Koraca. Moim zdaniem, te rozgrywki były wówczas silniejsze od Pucharu Saporty (Europy), pod względem poziomu ustępując jedynie Eurolidze. Toczyliśmy wyrównane boje z czołowymi zespołami z wyżej notowanych lig - hiszpańskiej, włoskiej czy izraelskiej. Odpadaliśmy w 1/8 finału, będąc gorsi w dwumeczu dosłownie o włos od silnych wówczas drużyn - Estudiantes Madryt i Aeroporti Rzym. Przed trzecim sezonem mojej pracy w Rudzie Śląskiej wycofał się główny sponsor, co postawiło Pogoń w bardzo trudnej sytuacji. Mimo to, razem z zawodnikami wkładałem dużo zaangażowania w pracę. Dokładaliśmy się do opłat, które były w gestii klubu, sami mając problemy z bieżącymi wypłatami.



***


Drugą część wywiadu zamieszczę za kilka dni. Będzie można wówczas przeczytać o tym, dlaczego reprezentacja Polski prowadzona przez Dariusza Szczubiała nie osiągnęła sukcesów, jak mój rozmówca wspomina pracę w Zniczu Jarosław i Jeziorze Siarce Tarnobrzeg oraz co sądzi na temat niedawnych rozstrzygnięć w finale Tauron Basket Ligi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz