Niedawno napisałem kilka słów na temat wywalczenia przez koszykarzy Polonii Przemyśl wicemistrzostwa Polski - właśnie mija 20 lat od tego wydarzenia. Zdaniem wielu, ten rezultat to największy sukces w dziejach przemyskiego sportu. Jednym z głównych autorów tak znaczącego osiągnięcia zespołu, debiutującego wówczas w krajowej elicie, był bez wątpienia jego trener - Tomasz Służałek.
W ostatnich tygodniach udało mi się nawiązać kontakt z tym znanym szkoleniowcem, aktualnie prowadzącym ekipę I-ligowych koszykarzy Zagłębia Sosnowiec. Poniżej przedstawiam zapis blisko godzinnej rozmowy telefonicznej (oczywiście potwierdzony przez mojego rozmówcę).
Co zdecydowało o tym, że w sezonie 1993/1994 przyjął Pan ofertę Polonii Przemyśl? Mogłoby się wydawać, że prowadzenie zespołu grającego w ówczesnej drugiej lidze było zajęciem poniżej aspiracji dość znanego szkoleniowca...
W ostatnich tygodniach udało mi się nawiązać kontakt z tym znanym szkoleniowcem, aktualnie prowadzącym ekipę I-ligowych koszykarzy Zagłębia Sosnowiec. Poniżej przedstawiam zapis blisko godzinnej rozmowy telefonicznej (oczywiście potwierdzony przez mojego rozmówcę).
Tomasz Służałek (na pierwszym planie) jako trener koszykarzy Polonii Przemyśl w sezonie 1999/2000 - fotografia ze zbiorów Pawła Polańskiego |
Co zdecydowało o tym, że w sezonie 1993/1994 przyjął Pan ofertę Polonii Przemyśl? Mogłoby się wydawać, że prowadzenie zespołu grającego w ówczesnej drugiej lidze było zajęciem poniżej aspiracji dość znanego szkoleniowca...
Miałem wówczas przerwę w pracy, nie byłem zatrudniony przez żaden klub. W Przemyślu występował Justyn Węglorz, którego wiele lat prowadziłem w Zagłębiu Sosnowiec, a w tamtym sezonie wrócił do gry po poważnej kontuzji. Polonia miała silny skład, po którym spodziewano się, że będzie w stanie awansować do I ligi (obecnie ekstraklasa – przyp. autor). Jednak w styczniu 1994 roku zespół zajmował bodajże trzecie miejsce, wobec czego cel postawiony przed drużyną oddalał się. Wówczas skontaktowali się ze mną prezes Polonii Stanisław Gembarzewski i wiceprezes Józef Lewicki. Spotkaliśmy się w Przemyślu, przedstawiono mi cel – awans do I ligi, który bezpośrednio uzyskiwał tylko triumfator rozgrywek. Lubię trudne wyzwania, więc zdecydowałem się przyjąć ofertę. Przed rozpoczęciem pierwszego meczu w roli trenera, jaki rozgrywaliśmy we własnej hali, powitano mnie bardzo pozytywnie – gdy spiker wyczytał moje nazwisko podczas prezentacji, widzowie wstali i długo bili brawo. Kibice docenili, iż Polonię zaczął szkolić znany w polskiej koszykówce trener. Moim asystentem został dotychczasowy pierwszy trener – Mariusz Zamirski, w sztabie pozostał także nieżyjący już Andrzej Nanuś. Chciałem, aby zostali przy zespole, ich wiedza na temat zawodników była bardzo pomocna i świetnie mi się z nimi współpracowało. Kolejne spotkania wygraliśmy, pięliśmy się w górę tabeli i przy sprzyjających wynikach innych gier, ostatecznie zajęliśmy pierwsze miejsce w sezonie zasadniczym, co dawało atut własnego boiska w fazie play-off (każda runda była wówczas rozgrywana do dwóch zwycięstw – przyp. autor). Weszliśmy do finału, gdzie naszym rywalem był Start Lublin. Najpierw graliśmy na wyjeździe – po wywalczonym w Lublinie zwycięstwie znajdowaliśmy się już tylko o krok od awansu do I ligi, mając w perspektywie mecz na naszym parkiecie. Było to wielkie święto dla całego miasta, do hali przyszedł nadkomplet widzów. Wygraliśmy wyraźnie i zapanowała ogromna radość. Polonia pod moją wodzą przegrała tylko raz – w półfinale play-off.
Po tym sukcesie, który oznaczał debiut popularnych Niedźwiadków w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, władze klubu zaproponowały Panu dalszą współpracę.
Powierzając mi prowadzenie zespołu w ekstraklasie, działacze kierowali się tym, że posiadałem już duże doświadczenie na tym szczeblu – nie tylko sportowe, ale i organizacyjne. Budowa drużyny na ekstraklasę wcale nie była łatwa i niewiele osób dawało nam szansę na utrzymanie się. Przykładem może być choćby felieton ówczesnego redaktora naczelnego „Tempa” - Ryszarda Niemca, który po podpisaniu kontraktów z doświadczonymi Dariuszem Szczubiałem i Wojciechem Królikiem oraz kontynuacji gry przez Węglorza pisał, że w Polonii będzie park jurajski.
Czym kierował się Pan przy wyborze zawodników?
Zawsze miałem swoją koncepcję pracy i do niej poszukiwałem odpowiednich ludzi. Dlatego udało nam się namówić do występów w Polonii właśnie Szczubiała, którego prowadziłem już wcześniej przez wiele lat, zdobywaliśmy razem mistrzostwo Polski z Zagłębiem Sosnowiec, a następnie pracowaliśmy na Węgrzech. Znałem jego walory, a wiadomo było, że nie ma zbyt dużego wyboru, jeśli chodzi o zawodników na pozycję rozgrywającego. Zmiennikiem Szczubiała był Krzysztof Mila. Poza tym zdecydowaliśmy się pozyskać dwóch koszykarzy Polonii Warszawa – na pozycję nr 2 doświadczonego Królika, który we wcześniejszym sezonie został królem strzelców ekstraklasy i młodego Arkadiusza Miłoszewskiego, który razem z Węglorzem wymieniał się na pozycji niskiego skrzydłowego. Brakowało zatem jeszcze odpowiednich graczy podkoszowych - ze składu, który awansował, pozostał Artur Olszanecki, natomiast nie mogliśmy dojść do porozumienia z Dariuszem Kobylańskim. Dzięki moim koneksjom w USA, najpierw sprowadziliśmy Daryla Thomasa, który pomógł ściągnąć swojego kolegę - Nathana Buntina. Skład uzupełniali wychowankowie – Tomasz Przewrocki i Piotr Oleszek, w trakcie rozgrywek powrócił Wojciech Banaś, który miał wiele miesięcy przerwy spowodowanej poważnym wypadkiem samochodowym. Głównym celem, jaki sobie postawiłem, było jak najwyższe miejsce w tabeli, ale przede wszystkim chciałem, aby zespół spokojne utrzymał się i zadomowił na tym szczeblu rozgrywek.
Tymczasem rzeczywistość przerosła te wyobrażenia.
Zgadza się. Nie sądziłem, że moja współpraca szkoleniowa z trenerem Zamirskim przyniesie tak znakomite efekty. W zespole była bardzo dobra atmosfera, po meczach zbieraliśmy się w barze „U Wróbla”. Całe miasto żyło koszykówką. Hala była całkowicie wypełniona na każdym spotkaniu, kibice znakomicie nas dopingowali, będąc wręcz naszym szóstym zawodnikiem. Takiego wsparcia dla swojej drużyny, jak w Przemyślu, nie było wówczas w żadnym innym mieście. Bardzo wiele osób przychodziło też na nasze treningi. Praca w takich warunkach była wielką przyjemnością.
Zanim rozpoczął się sezon ligowy, Polonia wystartowała w Pucharze Koraca. Czy uważa Pan, że ta decyzja była słuszna?
Jak najbardziej. Sam namawiałem władze klubu, aby zgłosić się do tych rozgrywek. Po przejściu pierwszej rundy, graliśmy z Arisem Saloniki. Mecz w Przemyślu był znakomity, mocno przeciwstawiliśmy się tej bardzo utytułowanej drużynie. Doskonale pamiętam do dziś - jak zapewne wielu kibiców Polonii - że kiedy byliśmy na fali i wyszliśmy na prowadzenie, nagle w hali zgasło światło, więc sędziowie przerwali grę na około 10 minut. Ostatecznie przegraliśmy różnicą 6 pkt, a trzeba przypomnieć, że Aris należał w tamtym czasie do europejskiej czołówki. Było to dla nas niesamowitym wyzwaniem, a zarazem cennym doświadczeniem, dzięki któremu mogliśmy zgrywać się jako zespół i poznać swoją wartość. Na rewanż pojechaliśmy bez kontuzjowanego Thomasa, a mimo to udało nam się wygrać dwoma punktami! Do sensacyjnego awansu zabrakło niewiele, w końcówce Królik nie trafił rzutów wolnych. Po zakończeniu spotkania kibice rzucali w nas monetami, a działacze Arisu nie pojawili się na pomeczowej kolacji – byli bardzo rozczarowani, bo nie sądzili, że jakaś mało znana drużyna z Polski potrafi zwyciężyć na ich boisku.
Kolejne zwycięstwa ligowe powodowały, że Polonia szybko usadowiła się w ścisłej czołówce tabeli. Czy działacze postawili wówczas przez Panem zadanie walki o medal albo nawet tytuł mistrzowski?
Jak wspomniałem – początkowo lokalne media sceptycznie podchodziły do naszego startu w I lidze. Natomiast działacze nie wtrącali się do budowy składu ani nie ingerowali w to, co się dzieje w zespole. Wszystko na spokojnie ustalałem z prezesem Gembarzewskim i wiceprezesem Lewickim. Podpowiadałem im też trochę w zagadnieniach organizacyjnych, bo pod tym względem wyglądaliśmy gorzej niż wyniki drużyny. Jako przykład podam, że bodajże na pierwszy wyjazd mieliśmy wybrać się bardzo starym autobusem, może nawet 30-letnim. Amerykanie byli tak zdumieni, że tylko do niego weszli i zaraz wyszli. Działacze szybko jednak zrobili duże postępy w sprawach związanych z organizacją. Jak wspomniałem - miałem też duże wsparcie ze strony asystenta. Z Mariuszem Zamirskim świetnie mi się współpracowało, szanowałem go za wyniki, które osiągnął jako pierwszy trener przed moim przyjściem. Jeśli chodzi natomiast o nasze rezultaty w ekstraklasie, staliśmy się postrachem dla wszystkich rywali. Choćby tak cenione wówczas ekipy, jak Śląsk Wrocław, Stal Stalowa Wola, Stal Bobrek Bytom czy Lech Poznań musiały pogodzić się z wysokimi porażkami w naszej hali. W drugiej rundzie sezonu zasadniczego ten sam los spotkał jednego z faworytów, czyli Mazowszankę Pruszków. Byliśmy niepokonani u siebie, odnosiliśmy również ważne wygrane na wyjazdach, dzięki czemu cały czas plasowaliśmy się na pierwszym lub drugim miejscu. Po zwycięstwie w Przemyślu z Nobilesem Włocławek zapewniliśmy sobie pozycję lidera przed fazą play-off. Taki rezultat osiągnięty przez beniaminka ekstraklasy był sporym zaskoczeniem dla wielu osób interesujących się polską koszykówką.
Czy uważa Pan, że biorąc pod uwagę zestawienie personalne, prowadzony przez Pana zespół osiągnął w przekroju całych rozgrywek maksimum swoich możliwości?
Myślę, że może nie 100 procent, ale blisko tej granicy. Wszyscy zawodnicy grali na swoim najwyższym poziomie. Muszę powiedzieć, że trafiliśmy na świetnych Amerykanów, którzy bardzo dobrze wkomponowali się do drużyny i świetnie ze sobą współpracowali. Thomas w czasie swojej kariery akademickiej zdobył z Indiana University mistrzostwo ligi NCAA, co w USA jest niezwykle cenionym osiągnięciem. Swoje duże umiejętności i wszechstronność potwierdzał grając w Polonii. Z kolei Buntin pojawił się w Przemyślu nieprzygotowany, z nadwagą i niektórzy w klubie powątpiewali w jego przydatność. Jednak widziałem, że ma duży potencjał. Zacząłem trenować z nim indywidualnie, pracując nad poprawą jego kondycji i zbiciem wagi. Po pewnym czasie stał się najlepszym środkowym ligi. Naszą siłą był również obwód. Szczubiał, jak na swój wiek, przechodził samego siebie, znakomicie rozgrywając akcje zespołu, Mila wspaniale spisywał się w defensywie, Królik wielokrotnie trafiał z nieprawdopodobnych pozycji za 3 pkt, również Węglorz nieraz celnie przymierzał z dalszej odległości.
Po pokonaniu w fazie play-off najpierw Lecha Poznań, a później – po bardzo zaciętej walce – Aspro Śnieżki Świebodzice, Polonia awansowała do finału, gdzie zmierzyła się z Mazowszanką Pruszków. Jak wspomina Pan te najważniejsze starcia w sezonie 1994/1995?
Do rywalizacji finałowej byliśmy przygotowani bardzo dobrze. Decydujące znaczenie dla końcowego rozstrzygnięcia miało pierwsze spotkanie. Doskonale pamiętam, jak przed jego rozpoczęciem zobaczyłem sędziego Wiesława Zycha, który miał kontuzjowaną nogę i w zasadzie nie mógł chodzić. Prowadziliśmy kilkoma punktami, a w ostatnich minutach ten arbiter nie uznał trafienia Szczubiała z rzutu wolnego, dopatrując się przekroczenia linii. Mało tego – Buntin był w końcówce wręcz przewracany i szarpany przez rywali w strefie podkoszowej, a to jemu odgwizdywano faule. Poza tym zauważono kilka innych dziwnych błędów, rzekomo popełnionych przez moich zawodników. Według mnie to sędziowie wypaczyli wynik zawodów. Szczególnie przyczynił się do tego pan Zych, którego postawa w tym meczu budziła poważne zastrzeżenia. Nie chcę mówić o tym zbyt wiele, jednak nie tylko ja mam taką opinię, ale również osoby postronne ze środowiska koszykarskiego. To zwycięstwo dało Mazowszance przewagę psychologiczną, która wzrosła po wygraniu drugiego spotkania, tym razem rozgrywanego w Pruszkowie.
Nathan Buntin - jeden z największych asów w talii Tomasza Służałka w sezonie 1994/1995 - fot. Cezary Mróz / Basket |
Przemyśl jest specyficznym miastem. Balon nadmuchany był tak mocno, że w pewnym momencie wszyscy w mieście spodziewali się wyłącznie zdobycia mistrzostwa. Tonowałem te nastroje, ale niewiele to dało, bo oczekiwania były już maksymalne. Po dwóch porażkach ktoś puścił plotkę, która była zupełnie nieprawdziwa. Podobno widziano, jak koszykarze wybierali samochody, które mieliby dostać w zamian za odpuszczenie walki. Dochodziło do niemiłych sytuacji – zawodników wyzywano na ulicy, a ja zostałem wprost zapytany przez jedną z sąsiadek, za ile sprzedałem te mecze, zniszczono też moje auto. To był kompletny nonsens, mający niestety swoje odzwierciedlenie przy okazji trzeciego i czwartego spotkania. Przy wyjściu do prezentacji kibice Polonii obrzucili jajkami swoją drużynę! Dla moich graczy ta sytuacja była sporym szokiem - nie mogli uwierzyć, że w tak ważnym momencie fani odwrócili się od nich. Zrobili przecież wiele dobrego podczas całego sezonu, zostawili tyle serca. Przegraliśmy trzeci mecz, w czwartym udało nam się odnieść wygraną, ale w Pruszkowie znów lepsza była Mazowszanka i to ona zdobyła tytuł. Zamiast cieszyć się po zdobyciu wicemistrzostwa Polski, w mieście zapanowała żałoba. Było to dla mnie niepojęte! Życzę, aby kiedykolwiek w Przemyślu powtórzony został taki sukces.
Czy otrzymał Pan ofertę pozostania w Polonii na kolejny sezon?
Nie doszło do żadnych konkretnych rozmów z władzami klubu na ten temat. Działacze nie zrobili nic, aby mnie zatrzymać – dopiero po fakcie dowiedziałem się, że byli już wcześniej dogadani z Teodorem Mołłowem. Uważam, że gdybym trenował ten zespół w następnym sezonie i pozostaliby także wszyscy zawodnicy - a wyrażali taki zamiar - Polonia zdobyłaby tytuł. Nie chcę komentować tej sytuacji. Może być mi jedynie przykro, że tyle zrobiłem dla drużyny - pomogłem w awansie do ekstraklasy, gdzie następnie jako beniaminek zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski - i nie dano mi szansy, aby kontynuować pracę.
Jak ważne było dla Pana zdobycie wicemistrzostwa Polski w 1995 roku, biorąc pod uwagę inne osiągnięcia w bogatej karierze trenerskiej?
Cenię ten wynik bardzo wysoko. Awansowaliśmy do ekstraklasy, a gdy wiele osób wróżyło nam bardzo trudną walkę o utrzymanie, zdobyliśmy srebrny medal. Większym sukcesem były tylko dwa tytuły mistrzowskie zdobyte z Zagłębiem Sosnowiec – w 1985 i 1986 roku. Tamten zespół prowadziłem jednak przez 10 lat - od III ligi, a w Przemyślu w dużo krótszym okresie udało się zbudować drużynę, która była w ścisłej czołówce.
A jak ocenia Pan pracę z koszykarzami Polonii w sezonie 1999/2000 i uzyskany wynik?
Przez tych kilka lat wiele się w Przemyślu zmieniło. Na czele klubu znajdowali się już inni ludzie, a ja przejąłem zespół w dość trudnej sytuacji, gdy po bodajże dziesięciu kolejkach zajmował przedostatnie miejsce w tabeli. Przyznam, że popełniłem wtedy jeden błąd – po przetasowaniach w składzie mieliśmy trzech Chorwatów, którzy grali między sobą, nie zauważając partnerów. To nacja, która zawsze mocno trzyma się razem, w negatywnym znaczeniu. Mimo tego graliśmy coraz lepiej, odnosząc dużo zwycięstw i odbiliśmy się od dna. Pokonaliśmy na wyjeździe ekipy wyżej notowane od nas – coraz mocniejszego Trefla Sopot i Komfort Spójnię Stargard Szczeciński. W fazie play-out przegraliśmy serię z Azotami Unią Tarnów i mierzyliśmy się w bezpośrednich starciach o utrzymanie z drużyną ze Szczecina, która została znacznie wzmocniona w drugiej fazie rozgrywek. Niestety, nie mogłem dokończyć swojej pracy, gdyż po nieznacznej porażce u siebie w pierwszym meczu zostałem zwolniony – nazajutrz zespół prowadzili Mariusz Zamirski i Paweł Trojnar. Zawodnicy byli zaskoczeni tą sytuacją, co wpłynęło negatywnie na ich postawę. Skutkiem były porażki w dwóch kolejnych spotkaniach i spadek z ekstraklasy. Jestem pewny, że gdyby umożliwiono mi prowadzenie Polonii do końca, nie doszłoby do tego.
Czy utrzymuje Pan jeszcze kontakt z osobami pracującymi w przemyskim klubie, w czasach gdy był Pan tam trenerem?
Jak najbardziej. Osiągnęliśmy bezprecedensowy sukces w dziejach tego klubu i mimo pewnych przykrych sytuacji, staram się pamiętać to, co było dobre. Pozostaję w dobrych relacjach choćby z Mariuszem Zamirskim, Stanisławem Gembarzewskim, Józefem Lewickim, a także Zbigniewem Błażkowskim - nieraz spotykamy się, przyjeżdżam do Przemyśla na różne imprezy. Przez te wszystkie lata interesowałem się również, co dzieje się w przemyskiej koszykówce i życzyłem jak najlepszych wyników, nie wtrącając się rzecz jasna w sprawy szkoleniowe czy organizacyjne. Wielka szkoda, że w chwili obecnej Polonia nie ma drużyny nawet na poziomie III ligi.
Ostatnia kwestia - jak porównałby Pan tę koszykówkę z lat 90. minionego stulecia do tego, co dzieje się w baskecie aktualnie?
Gra stała się bardziej siłowa, lepsze jest przygotowanie motoryczne. Obecnie są wyższe budżety klubów, występuje dużo więcej zawodników amerykańskich, których poziom ogólnie jest lepszy niż wówczas. W tym sezonie w ekstraklasie gra o cztery zespoły więcej niż wcześniej, lecz nie idzie to w parze z jakością polskich koszykarzy. Właśnie dlatego uważam, że mimo tych dobrych zawodników zagranicznych, poziom rozgrywek jest teraz niższy. Kiedy 20 lat temu prowadziłem Polonię, rodzimi gracze odgrywali bardzo istotne role. W tej chwili nie potrafią się przebić – oprócz Turowa Zgorzelec i w pewnym stopniu Stelmetu Zielona Góra, o obliczu drużyn decydują wyłącznie obcokrajowcy. Poza tym niepokojącym zjawiskiem jest faworyzowanie przeciętnych trenerów zagranicznych kosztem polskich. Uważam, że te tendencje niestety szkodzą polskiej koszykówce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz