środa, 13 maja 2015

Jednomandatowe okręgi wyborcze - dużo więcej strat niż korzyści

Różne analizy po pierwszej turze wyborów prezydenckich trwają w najlepsze, jednak nie będę tutaj zastanawiać się, czy 24 maja Bronisław Komorowski przekona wyborców, aby został na drugą kadencję, czy też zdetronizuje go Andrzej Duda. Bardziej intryguje mnie temat jednomandatowych okręgów w wyborach do Sejmu, który w tej kampanii odgrywa bardzo dużą rolę.

fot. www.onet.pl

Stało się tak głównie dzięki wynikowi Pawła Kukiza. Zaskakująco wysokie, blisko 21-procentowe poparcie, udzielone znanemu muzykowi przez grupę osób niezadowolonych z obecnej rzeczywistości, nie uszło uwadze obu głównych kandydatów, którzy teraz usiłują przypodobać się wyborcom przed decydującym starciem. Nie ma chyba łatwiejszej metody, jak przejęcie głównego - i w zasadzie jedynego, oprócz sloganów w stylu "precz z partyjniactwem" - postulatu Kukiza, jakim są właśnie jednomandatowe okręgi w wyborach do Sejmu. Znaczący krok do przodu zrobił w tym zakresie urzędujący prezydent, wysyłając do Sejmu projekt nowelizacji Konstytucji, wprowadzający JOW-y w batalii o fotele poselskie. Wcześniej Komorowski praktycznie nie dostrzegał dużego zainteresowania społecznego tym pomysłem. Z tego powodu podjęte przez prezydenta działania - delikatnie mówiąc - nie wyglądały na zbyt szczere. Dlaczego akurat teraz?...

Trzeba mieć nadzieję, że JOW-y nigdy nie zostaną wprowadzone w wyborach do Sejmu. Cóż w nich złego? Odpowiedź jest prosta - wystarczy choćby spojrzeć, jak wyglądał podział mandatów po ostatnich wyborach do Senatu, w których właśnie funkcjonowały jednomandatowe okręgi. PO i PiS spośród setki mandatów zgarnęły 94, podczas gdy w Sejmie, wybieranym na zasadzie proporcjonalności, łupem obu ugrupowań padło niespełna 80% miejsc. Ktoś powie, że to również dużo, ale czego można było oczekiwać, skoro obie formacje otrzymały wówczas w sumie prawie 70% ogółu głosów?

Jednym z głównych argumentów zwolenników pełnego wprowadzenia JOW-ów i systemu większościowego w wyborach parlamentarnych jest większy wpływ głosujących na nominację swoich przedstawicieli. Ten fakt nie może jednak przesłaniać ważniejszej kwestii - reprezentatywności wyników. W przypadku okręgów wielomandatowych nie ma z tym większych kłopotów, bo liczba mandatów w okręgu przyznana danemu ugrupowaniu w dużym przybliżeniu odzwierciedla poziom globalnego poparcia. W JOW-ach obowiązuje wyłącznie jedna zasada: "zwycięzca bierze wszystko", której naturalną konsekwencję stanowi podział miejsc między dwie partie. Tak jest w zasadzie od zawsze w Wielkiej Brytanii, co pokazały także zeszłotygodniowe wybory parlamentarne. Partia, która zdobywa prawie 13%, dostaje tylko jeden mandat, a dwie najsilniejsze - łącznie ponad 560 spośród 650. Na Wyspach (podobnie jak w USA) zdarzały się już przypadki uzyskiwania największej liczby mandatów przez ugrupowanie, które otrzymało mniej głosów od innego. W systemie proporcjonalnym jest to praktycznie niemożliwe (chyba, że różnica będzie naprawdę znikoma). Nic dziwnego, że w tym kraju, będącym w wielu aspektach wzorcem obyczaju politycznego, coraz więcej ludzi otwarcie krytykuje obowiązujący system wyborczy.

Kukiz liczy na to, iż wyborcy stawialiby w jednomandatowych okręgach na ludzi spoza skostniałego układu. Szansa na to jest jednak dość nikła. W 2011 roku do Senatu wybranych zostało czterech niezależnych kandydatów, spośród których trzech (Cimoszewicz, Borowski, Kutz) zjadło już zęby na polityce. Postulat rozprawienia się z "partiokracją" poprzez wprowadzenie ordynacji, która de facto umacnia pozycję dwóch najsilniejszych formacji, jest - mówiąc delikatnie - wewnętrznie sprzeczny... Jeśli już ktoś spoza układu partyjnego trafiłby do Sejmu, musiałby być osobą bardzo znaną w swoim regionie, co zazwyczaj wiąże się ze sporymi wpływami czy mocną pozycją finansową (kampania przecież niemało kosztuje), a stąd już tylko krok do swoistego poczucia bezkarności i przedkładania interesu osobistego nad interesy państwa i lokalnej społeczności. Poza tym, gdyby w skali ogólnopolskiej wybranych zostało nawet kilkudziesięciu takich "singli", to ich wzajemne porozumienie się, a następnie znalezienie wspólnego mianownika z ugrupowaniami sejmowymi co do najważniejszych spraw, byłoby dość trudne. Zresztą przykład brytyjski pokazuje, że stabilny - wydawałoby się - system dwupartyjny nie chroni przed stosunkowo częstym upadkiem parlamentarnej większości.


A przecież nie tylko senatorów wybieramy w jednomandatowych okręgach. W ostatnich wyborach do rad gmin - z wyjątkiem miast na prawach powiatu - również funkcjonowały JOW-y. Zgadza się, że dużo częściej byli wybierani kandydaci niepartyjni (często z różnych lokalnych komitetów czy stowarzyszeń), ale wynika to ze specyfiki wyborów samorządowych, w których dużo bardziej niż na dane ugrupowanie głos oddaje się na konkretnego człowieka. W wyborach do Sejmu taki manewr nie przejdzie, a powód jest prosty - to już w dużo większym stopniu wybór polityczny, uwzględniający, czy w kraju ma rządzić partia A czy B, ewentualnie jakaś inna. System większościowy może zmienić ten nawyk tylko minimalnie - i to wyłącznie wtedy, gdy w danym okręgu pojawi się kandydat wyraźnie przebijający swoją osobowością pozostałych.


Głosujący na Kukiza motywowali swoją decyzję przede wszystkim potrzebą znalezienia alternatywy dla PO i PiS, podkreślając, jak źle im się obecnie żyje. Może się mylę, ale raczej niewielu zaufało muzykowi, ponieważ absolutnie najważniejszy był dla nich postulat wprowadzenia w wyborach do Sejmu jednomandatowych okręgów, czyli systemu, który nie będąc już obcy w Polsce, skłania do negatywnych wniosków. Jeśli jednak tak bardzo zapragnęli wybierania posłów w JOW-ach, identyfikując to ze skasowaniem "partiokracji", mogą być kiedyś mocno zawiedzeni, bo - jak wykazałem - po wprowadzeniu takiej nowości, powodów do narzekań będzie jeszcze więcej...


Podsumowując - JOW-y do Senatu i rad gminy generalnie (choć z pewnymi zastrzeżeniami) mogą być, ale do Sejmu - zdecydowanie nie! Nie kopiujmy naiwnie i ślepo wzorców z innych krajów, w których zresztą trwają głębokie rozważania nad sensownością tych rozwiązań...





3 komentarze:

  1. szanowny Panie „Nowe Refleksje”
    Wybory do Senatu 2011 to nie odbywały się według ordynacji JOW!!!

    1. Pierwsze wybory ordynacji „JOW” do Senatu odbywały się tego samego dnia co wybory do Sejmu w systemie proporcjonalnym. Zatem „lemingi”, głosujące na PO lub PiS poszły stałą drogą, głosując podobnie jak do Sejmu, aby „wykonać obowiązek wyborczy”
    2. W wyborach do Senatu okręgi były nierówne od 170 do 513 tys. wyborców. Powinny być: 30 mln wyborców/100 mandatów = 300 tys wyborców.
    3. Przeniesiono żywcem z kodeksu wyborczego preferencje kandydatów partyjnych. Komitety Wyborcze Wyborców musiały przedłożyć 1000 podpisów poparcia, by się zarejestrować i zainicjować procedury wyborcze, które obejmują m. in. załatwienie innych formalności urzędowo-bankowych, zebranie 2000 podpisów poparcia dla kandydata, gromadzenie funduszy, organizację i prowadzenie kampanii wyborczej. Tym samym były one wyraźnie dyskryminowane pod względem formalnym w prowadzeniu kampanii wyborczej.
    4. Pośrednio byli promowani także finansowo kandydaci partyjni. W kampanii do Sejmu mogli wydać dodatkowo 82 groszy na wyborcę, podczas gdy bezpartyjny mógł wydać tylko 18 groszy na wyborcę. Co przeniesiono automatycznie w wyborach do Senatu.

    Wybory do Senatu wykazały proceduralną dyskryminacje bezpartyjnych kandydatów oraz istotne odstępstwa od zasad klasycznego JOW

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że mój komentarz zostanie zatwierdzony?

    OdpowiedzUsuń
  3. Szanowna Pani Agato - a z jakich to powodów Pani komentarz nie miałby być zamieszczony? Nie cenzuruję tutaj wypowiedzi, pod warunkiem, że nie są okraszone wulgaryzmami. Tę selekcję - rzecz jasna - przeszła Pani pomyślnie.
    Przechodząc jednak ad rem - przykro mi, lecz całkowicie nie ma Pani racji. Nie interesuje mnie, na kogo poszły głosować tzw. lemingi, bo żadna grupa wyborców zakreślaniem krzyżyków na kartach wyborczych nie decyduje, jaka jest ordynacja w wyborach do Senatu, ale prawo obowiązujące w RP. Art. 97 ust. Konstytucji RP: "Wybory do Senatu są powszechne, bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu
    tajnym". Identyczny zapis zawiera art. 255 Kodeksu wyborczego. Zatem o żadnej proporcjonalności w wyborach do Senatu (w przeciwieństwie do elekcji posłów, gdzie wybory jak najbardziej mają charakter proporcjonalny) nie ma mowy, a jest to jedynie Pani wymysł. Pomijając już to wszystko - wybory w okręgach jednomandatowych nigdy nie mają charakteru proporcjonalnego (wyjątkiem jest australijski system głosu alternatywnego). Jednoznacznie o tym, że to były wybory w okręgach jednomandatowych, świadczy art. 260 ust. 1 KW: "W celu przeprowadzenia wyborów do Senatu tworzy się jednomandatowe okręgi wyborcze". Właściwie na tym można byłoby zamknąć temat.
    Owszem, są wyraźne nierówności między poszczególnymi okręgami pod względem liczby mieszkańców, jednak trudno, aby było inaczej. Liczbę mandatów w danym województwie określa się, dzieląc liczbę mieszkańców tegoż województwa przez jednolitą normę przedstawicielstwa (wynosi ok. 385 tys.). Wiadomo - województwo województwu nierówne, a musi wyjść liczba całkowita, o czym mówią przepisy KW. Zgodzę się, że w kilku przypadkach granice okręgów mogłyby przebiegać bardziej szczęśliwie. Tym niemniej, żaden system wyborczy na świecie nie byłby w stanie zapewnić postulowanego przez Panią stanu. W Wielkiej Brytanii też są dysproporcje, a w USA jest 50 stanów i siłą rzeczy występują różnice.
    Również nierówne - według Pani - zasady finansowania kampanii nie zmienią tego, że w 2011 roku Polacy wybierali senatorów w jednomandatowych okręgach wyborczych. Mówienie, że działo się inaczej, można nazwać zaklinaniem rzeczywistości.

    OdpowiedzUsuń