W ostatnich dniach najgłośniej mówi się o zamieszaniu wokół Trybunału Konstytucyjnego, ale dla mnie w całokształcie politycznych napięć w naszym kraju co najmniej równie istotne jest coś innego. W poniedziałek Jarosław Kaczyński kolejny raz pokazał, kto tu jest wodzem i jak rozumie porządek w państwie. Udowodnił też, że obrażanie sporej części polskiego społeczeństwa i dzielenie rodaków opanował do perfekcji.
fot. PAP / wp.pl |
Szefowi rządzącej formacji najwyraźniej nie podoba się, że Komitet Obrony Demokracji ma wielu zwolenników, o czym świadczy choćby demonstracja, jaka odbyła się w ostatnią sobotę lutego w Warszawie. Co w takiej sytuacji najlepiej zrobić? Ano jak najmocniej przyłożyć wszystkim, którzy mają cokolwiek wspólnego z tym ruchem, wrzucić ich do jednego worka, sugerując, jakoby byli beneficjentami rządów koalicji PO-PSL, gdy dzięki układom siedzieli na ciepłych posadkach, poza tym w demonstracjach biorą udział także potomkowie różnej maści komunistów, SB-eków czy innych szemranych postaci, tworzących pajęczynę wzajemnych powiązań. - Podobno są tu dzisiaj KOD-owcy. Jeśli tak, to niech się pokażą. Dzisiaj idą pod biało-czerwonymi sztandarami i to jest oszustwo. Bo oni nie działają bezinteresownie. Za tym ruchem stoją siły, które chcą utrzymać Polskę jak najniżej, żeby służyła innym i była pewnego rodzaju kolonią - stwierdził w poniedziałek prezes PiS. Biało-czerwone flagi to - według niego - służące członkom KOD-u "barwy ochronne".
Z poniedziałkowego wystąpienia Kaczyńskiego biła nienawiść, pogarda dla inaczej myślących, dzielenie Polaków na dwa wrogie sobie obozy. Podobnie, gdy w 2006 roku - jako urzędujący premier - wykrzykiwał na wiecu w Stoczni Gdańskiej: - My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni są tam, gdzie stało ZOMO! Takich bardzo agresywnych i obraźliwych wystąpień szef obecnie rządzącej partii wygłosił jeszcze co najmniej kilka - choćby blisko trzy miesiące temu, gdy razem z Joachimem Brudzińskim rzucał obelgi pod adresem członków KOD-u. Wydaje się, że dzisiaj agresja jest jeszcze większa.
Być może to pewna nadinterpretacja, ale z cytowanej wypowiedzi można wywnioskować - wyrażoną nie do końca wprost - sugestię przyjęcia rozwiązań prawnych, które miałyby ułatwić pacyfikację antyrządowych (w tym przede wszystkim KOD-owskich) manifestacji, m.in. poprzez wprowadzenie zakazu używania flag i innych narodowych symboli przez "niegodnych" tego obywateli. "Wyprodukowanie" takiej antyobywatelskiej ustawy byłoby o tyle łatwiejsze, że jej projekt przejdzie bez problemów przez Sejm i Senat, podpis prezydenta również będzie pewny. Choćby podczas sporów wokół TK Andrzej Duda przekonał przecież, że bez żadnych zastrzeżeń uczyni wszystko, co będzie w danej chwili potrzebne partii, z której się wywodzi, a już w szczególności co uzna za stosowne jej prezes. Ponieważ sprawnie dotąd działający w demokratycznym państwie prawnym "bezpiecznik" w postaci kontroli zgodności aktów prawnych z ustawą zasadniczą jest obecnie jawnie demontowany przez rządzących, trudno byłoby takie przepisy w sposób jednoznaczny odrzucić, nawet w przypadku ich oczywistej niekonstytucyjności i godzenia w prawa jednostki.
To oczywiście tylko taki nieco wybiegający w przyszłość hipotetyczny scenariusz. Póki co, na temat ustawy idącej w tym kierunku rządzący oficjalnie nie wypowiadali się, lecz wydaje się wręcz pewne, że wkrótce będą chcieli na różnych płaszczyznach rozwiązać dręczący ich "problem KOD-u". Tę tendencję widać już w wypowiedziach niektórych polityków, mówiących o awanturnikach, którym należy się przyjrzeć. Zresztą już kilka tygodni temu Kaczyński zapowiadał wiosenną mobilizację sił wiernych jego ugrupowaniu, aby pokazać, co "prawdziwi Polacy" myślą o obecnej władzy, a co na temat różnych "elementów skompromitowanego układu", które naruszają porządek społeczny, a wkrótce zapewne także prawny. Taka właśnie jest esencja rozumowania lidera rządzącej formacji - jeszcze bardziej podzielić społeczeństwo poprzez nieustanne obrażanie swoich politycznych oponentów i ich zwolenników, którym przypisuje się wszelkie najgorsze cechy.
Gdy jesienią 2001 roku Andrzej Lepper wprowadzał Samoobronę do Sejmu, był uważany za niebezpiecznego populistę, a jego poglądy i brak szeroko rozumianego politycznego savoir-vivre budziły wśród sporej większości wyborców i polityków zarówno niepokój, jak i uśmiech politowania. Charyzmatycznego przywódcę chłopskiego ugrupowania starano się izolować na scenie politycznej i w mediach, traktując jak odmieńca. Dystansował się od niego także PiS, tworzony na gruzach części AWS-u. Na tle Leppera lider tego nowego ugrupowania uchodził wówczas za doświadczonego i całkiem przewidywalnego polityka. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że dzisiejszy styl i język Kaczyńskiego jest bardziej radykalny niż Leppera kilkanaście lat temu... Taki właśnie człowiek niepodzielnie przewodzi ugrupowaniu, które dzisiaj posiada pełnię władzy, będąc faktycznie pierwszą osobą w państwie. Abstrahując od błędów rządzącej przez 8 lat koalicji i naturalnej niejako detronizacji dokonanej przez największą dotąd partię opozycyjną, ten fakt dowodzi, w jak łatwy sposób obywatele dają się zwodzić populizmowi, wierząc w rozmaite - najczęściej wyimaginowane - teorie, pomówienia i zagrożenia, a także obietnice dobrobytu (często bez pokrycia, o czym się przekonujemy), lansowane przez prezesa PiS i jego wiernych pretorian.
Oto przykład. Dziś na naszych oczach dokonuje się publiczny lincz na Lechu Wałęsie - człowieku, który dla demokratycznych przemian w naszym kraju dokonał najwięcej. Dotąd wiedziało o tym każde dziecko nie tylko w Polsce, teraz według prawicy był i jest tylko "Bolkiem" - współpracownikiem SB, który pozostawał pod wpływem swoich mocodawców nawet kiedy był już prezydentem wolnej Polski... Według tej interpretacji, wynegocjowanie porozumienia przy Okrągłym Stole jawi się jako oczywista zdrada, a nie sukces. Podobno już wtedy bracia Kaczyńscy wiedzieli o agenturalnej przeszłości Wałęsy. W takim razie dlaczego popierali "agenta" w wyborach prezydenckich w 1990 roku? Przecież rywalizujący z liderem "Solidarności" w drugiej turze Stanisław Tymiński nosił czarną teczkę, w której rzekomo znajdowały się kwity na sformowany rok wcześniej polityczny establishment. Czyli "powinien" mieć też coś na Wałęsę...
Jesteśmy świadkami tworzenia nowej historii. Wałęsa był perfidnym zdrajcą, a J. Kaczyński figurował na liście internowanych i w stanie wojennym tylko przez pomyłkę nie był internowany... Taką informację, popartą rzekomo autentycznymi dokumentami znajdującymi się w Instytucie Pamięci Narodowej, podał w ostatnich dniach jeden z prawicowych portali, skupiający apologetów partii o nazwie Prawo i Sprawiedliwość. Gdyby nie to "tragiczne" zaniechanie PRL-owskich funkcjonariuszy, J. Kaczyński zapewne zostałby już uznany za najbardziej zasłużonego i szykanowanego przez władzę opozycjonistę...
Wkrótce opinia publiczna powinna dowiedzieć się o innych chwalebnych czynach "emerytowanego zbawcy narodu" (w tej roli widział swoją przyszłość w 1994 roku - wywiad z Teresą Torańską), gdyż w księgarniach ma się ukazać jego dwutomowa autobiografia. Ciekawe, czy i kiedy stanie się obowiązkową lekturą szkolną...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz