sobota, 24 lutego 2018

Mam nadzieję, że moda na koszykówkę powróci (wywiad z Dorotą Gburczyk-Sikorą)

Dorota Gburczyk-Sikora jest doskonale znana kibicom żeńskiej koszykówki, zwłaszcza tym, którzy wspierają krakowską Wisłę. Jednak tak dla małego przypomnienia – pochodząca z Łodzi skrzydłowa przez 10 lat broniła barw „Białej Gwiazdy”, długo będąc także kapitanem drużyny, z którą trzykrotnie (2006-2008) zdobyła mistrzostwo Polski. Na początku 2011 roku popularna „Doris” poinformowała, że spodziewa się dziecka i kończy karierę. Nie oznaczało to jednak rozstania z basketem - po powstaniu Akademii Wisły CANPACK prowadziła zajęcia z młodymi adeptkami, a w ubiegłym roku została dyrektorem Akademii. Pod koniec stycznia rozmawiałem z Dorotą Gburczyk-Sikorą na temat tego ambitnego projektu, jej wspomnień z koszykarskiej kariery oraz problemów tej dyscypliny sportu w naszym kraju. Zapraszam do lektury tego wywiadu! 

Dorota Gburczyk w koszulce Wisły w 2009 roku - fot. Andrzej Opyrchał


Jak doszło do tego, że została Pani dyrektorem Akademii Wisły CANPACK?

Dzięki firmie CANPACK Akademia funkcjonuje już czwarty rok i wciąż się rozwija. Mamy nadzieję, że w przyszłości ta pozytywna tendencja będzie kontynuowana. Od trzech lat współpracuję z Akademią. Byłam i wciąż jestem trenerem młodszych grup w Myślenicach. W pracy z dziećmi wykorzystywałam całą swoją wiedzę i pasję, zdobytą zarówno podczas kariery koszykarskiej, jak również studiów podyplomowych na AWF w Gdańsku u prof. Tadeusza Hucińskiego, dzięki którym uzyskałam uprawnienia trenera II klasy koszykówki. Brałam także udział w organizacji Akademii. Jak wiadomo, w ubiegłym roku we władzach TS Wisła doszło do zmian. Klub przyjął nową, dynamiczną strategię rozwoju. Ponieważ byłam związana z Wisłą wiele lat, dostałam wówczas od pani prezes Marzeny Sarapaty propozycję objęcia tej posady. Nie wahałam się, bo wiedziałam, że czeka mnie bardzo dużo pracy, ale to zmęczenie będzie miłe, bo będę zajmować się tym, co kocham.

Jak wygląda struktura Akademii?

Można powiedzieć, że Akademia składa się z dwóch członów. Jeden z nich to inicjacja koszykówki wśród najmłodszych, zapewnienie im fizycznego rozwoju, zabawy, możliwości konfrontacji z innymi dziećmi – takie zajęcia odbywają się w krakowskich szkołach podstawowych, jak również w Zabierzowie, Myślenicach i Brzesku. Dzieci z klas 5-6 pozyskujemy do grupy, która nosi nazwę „Sekcja koszykówki” i odbywa bardziej profesjonalne treningi, biorąc udział w rozgrywkach prowadzonych w ramach Krakowskiego Okręgowego Związku Koszykówki. Mamy grupy dziewcząt, młodziczek i kadetek oraz w porozumieniu z innymi krakowskimi klubami - Politechniką i Koroną – wystawiamy swoje drużyny w kategorii juniorek starszych oraz w drugiej lidze.

Co uważa Pani za priorytet - wyniki tych młodych drużyn czy też wychowanie przyszłych koszykarek?

Nasz podstawowy cel można streścić w zdaniu: wytrenować i „stworzyć” zawodniczkę, która miałaby takie umiejętności, aby otrzymać szansę w ekstraklasie. Wiadomo, że do ekstraklasy można ściągnąć każdego, ale nie każdy może tam grać. Kładziemy duży nacisk na wyszkolenie tych zawodniczek, kosztem wyników naszych zespołów. Dlatego chcemy, aby w perspektywie kilku lat wychodziły z naszej Akademii młode koszykarki, które może nie będą od razu w pierwszej piątce, ale swobodnie zmieszczą się w składzie, mogąc rywalizować i nabierać doświadczeń od zawodniczek klasy europejskiej czy nawet światowej.

Zapewne przydatne w pełnieniu przez Panią funkcji dyrektora Akademii jest ukończenie studiów podyplomowych z zarządzania organizacjami sportowymi na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Taka wiedza na pewno bardzo pomaga. Podczas tych studiów poznałam wielu ludzi zajmujących się na co dzień tego rodzaju działalnością – co prawda w innych dyscyplinach, ale wszystkie organizacje sportowe działają podobnie. Teraz mogę wykorzystać cenne uwagi przekazywane wówczas przez nich. Tak naprawdę jednak najwięcej zdobywa się poprzez własne doświadczenie. Ten pierwszy rok to dla mnie duża lekcja pokory, nauki, poznania tego świata od środka.

Przejdźmy do rozmowy o Pani bogatej karierze koszykarskiej. Ze względu na swoją mamę, chyba była Pani skazana na koszykówkę?

Zdecydowanie tak. Mama – Teresa Strumiłło-Gburczyk, była wybitną koszykarką, wielokrotną reprezentantką Polski. Również mój tata uprawiał ten sport, lecz musiał przedwcześnie zakończyć karierę z powodu kontuzji kolana, która w tamtych czasach stanowiła wyrok dla sportowca. Co ciekawe - mama była bardzo sceptycznie nastawiona do moich koszykarskich aspiracji, uważając, że powinnam zająć się czymś innym. Natomiast tata spoglądał na to znacznie bardziej przychylnie. Jestem uparta i jeśli coś sobie postanowię, to zmierzam konsekwentnie, małymi krokami, do realizacji celu. Tak było właśnie z koszykówką.

Rozpoczęła Pani swoją karierę w klubie, w którym największe sukcesy odnosiła Pani mama, czyli ŁKS Łódź.

ŁKS był klubem położonym najbliżej domu – około 15 minut spacerem, więc niejako naturalne było, że tam właśnie stawiałam pierwsze kroki i nauczyłam się wszystkich podstaw. Poza tym w szkole podstawowej i średniej uczęszczałam do klasy sportowej. Moim pierwszym trenerem była Lucyna Smaczna. Mając 14 lat, jako wyróżniająca się zawodniczka w swojej kategorii wiekowej, zostałam włączona do pierwszej drużyny seniorek, która wówczas zaliczała się do najsilniejszych w Polsce. Szybko dostałam szansę debiutu w ekstraklasie i w meczu play-off – jeśli dobrze pamiętam, to przeciwko Olimpii Poznań - zdobyłam swoje pierwsze punkty. Zawsze opowiadam to jako anegdotę – dostałam piłkę z zamkniętymi oczami, odwróciłam się, rzuciłam i wpadła. Z roku na rok nabierałam doświadczenia, a miałam się od kogo uczyć. Moimi koleżankami były późniejsze mistrzynie Europy – Elżbieta Trześniewska, Sylwia Wlaźlak, Agnieszka Jaroszewicz.

Później wyjechała Pani do USA, aby po roku wrócić i trafić do Wisły Kraków. Przeprowadzka pod Wawel była raczej nieoczekiwana?

Nie wiedziałam na jak długo jadę do USA, gdzie studiowałam i grałam na uczelni, jednak byłam pewna, że nie wrócę już do macierzystego klubu. Czasy się zmieniały, szukałam innych możliwości rozwojowych. Kraków był tym miejscem, o którym marzyłam – kochałam to miasto, mając nadzieję, że kiedyś będę tutaj kontynuować swoją karierę. Zatem gdy pojawiła się oferta Wisły, złożona przez nieżyjącego już trenera Andrzeja Nowakowskiego, nie wahałam się ani przez moment, czy ją przyjąć. Oczywiście nie żałuję tego kroku.

Najlepsze chwile w Pani karierze to zapewne kolejne tytuły mistrza Polski?

Zależy, z jakiej perspektywy na to się spogląda. ŁKS wspominam wspaniale, bo to były lata młodości i mój dynamiczny rozwój. Czasem nawet nieświadomie przeskakiwałam z poziomu na poziom, co patrząc z dzisiejszej perspektywy, było czymś niesamowitym i zapewne niejedna zawodniczka chciałaby znaleźć się w takiej sytuacji. Początki w Krakowie były trudne, jednak – jak wspomniałam – jestem uparta w dążeniu do realizacji celów. W tym miejscu trzeba chylić czoła naszemu sponsorowi – firmie CANPACK, której pojawienie się w klubie sprawiło, że nasze marzenia zaczęły się realizować. Miałam możliwość gry i treningów z coraz lepszymi zawodniczkami, zdobywania kolejnych tytułów mistrzowskich i Pucharu Polski, a także awansu do Final Four Euroligi – niewiele koszykarek może pomarzyć o udziale w tym turnieju. Zatem ten cały 10-letni okres gry w Wiśle wspominam bardzo dobrze, może poza okresami, w których nękały mnie kontuzje.

W 2007 roku w spotkaniach finałowych ekstraklasy wychodziła Pani w pierwszej piątce, mając znacznie większy wpływ na postawę zespołu niż we wcześniejszej części sezonu.

Jeśli prześledzić wszystkie sezony, może poza tym ostatnim, to na ogół byłam zauważana i doceniana dopiero w okresie play-off. Wcześniej trenerzy dawali mi szansę, ale liczba minut, jakie otrzymywałam, była różna. Jeśli nie byłam kontuzjowana, to zazwyczaj w play-off mój udział w grze wzrastał. Wiedziałam, że nie jestem zawodniczką, która rzuca po 20 pkt, bo to rola takich indywidualności, jak Marina Kress, Anna De Forge, Dominique Canty, Chamique Holdsclaw, Kara Braxton czy Jelena Skerović. Trzeba było znać swoje miejsce, ale takimi elementami, jak walka na tablicach, obrona, niezły rzut za 3 pkt, udowadniałam, że zasługuję na zaufanie trenerów.

Najlepszy występ w Pani karierze?

Było to spotkanie przeciwko drużynie z Walencji, za kadencji trenera Elmedina Omanicia. Czułam się przed nim źle, jednak po wejściu na parkiet wszystko mi wychodziło. Kryłam wtedy jedną z najlepszych zawodniczek w Eurolidze - Delishę Milton-Jones, którą potrafiłam zatrzymać. Zazwyczaj pamięta się nie mecze, które są widoczne i widowiskowe, lecz takie jakby inne momenty, dające wielką satysfakcję, kiedy swoją ciężką pracą pomaga się zespołowi.

Czy ogólnie jest Pani zadowolona ze swojej kariery?

Tak. Miałam propozycje z innych klubów, ale jestem osobą, która bardzo przywiązuje się do miejsca, w którym przebywa. Pokochałam Kraków, pokochałam Wisłę. Nie myślałam o tym, aby zmieniać klub, tym bardziej, że były tutaj wyśmienite warunki. Do ostatnich dni swojej kariery mogłam grać ze znakomitymi koszykarkami, występującymi w WNBA czy mistrzyniami świata. Pod tym względem znajdowałam się więc w wyjątkowej sytuacji. Były trudne chwile, gdy nie otrzymywałam zbyt wielu okazji do gry, ale ogólnie nie mogę narzekać na los. Tym bardziej, że skończyłam karierę w dobrym stylu. Sezon 2010/2011 rozpoczęłam dużo lepiej od poprzednich. Z powodu problemów kadrowych trener Jose Hernandez zmuszony był wtedy grać wąską rotacją. Wykorzystałam tę szansę – spędzałam na boisku sporo minut, zanotowałam bardzo dobre spotkania. Pamiętam na przykład jeden z ostatnich występów w Eurolidze - przeciwko Good Angels Koszyce. Moją rywalką była grająca wcześniej w Wiśle Candice Dupree, która później podeszła do mnie i powiedziała, że miała ze mną bardzo trudną przeprawę. To są takie chwile, które fajnie się dziś wspomina.

W styczniu 2011 roku poinformowała Pani, że spodziewa się dziecka i kończy karierę. Czy mimo to w późniejszym czasie chciała Pani zmienić tę decyzję i jeszcze wrócić na parkiet?

W pewnej chwili pojawiły się takie myśli. Nie miałam wtedy możliwości powrotu do Wisły, otrzymałam oferty z innych klubów. Stwierdziłam jednak, że nie jestem w stanie zostawić w Krakowie rodziny, a nie mogłam przeprowadzić się razem z mężem, który miał tutaj pracę. Nie żałuję, że tak się stało, bo kiedyś trzeba powiedzieć „dość”. Dla sportowca jest ważne, aby wyczuć ten właściwy moment, w którym się odchodzi. Podsumowując – z perspektywy czasu uważam, że to ostateczne pożegnanie z koszykówką przyszło w optymalnej chwili i jestem z tego faktu zadowolona. Później otworzyły się przede mną ciekawe możliwości pracy, a w ubiegłym roku nastąpił mój powrót do Wisły, już w tej roli, o której mówiliśmy przed chwilą.

Jak ocenia Pani postawę koszykarek Wisły CANPACK w tym sezonie?

fot. radiokrakow.pl
Ogólnie pozytywnie, choć zdarzają im się spore wahania formy. Mają za sobą świetne mecze, po których ciężko doszukać się jakichkolwiek mankamentów, jak również znacznie słabsze, gdy nie potrafią opanować chaosu i mnożą się błędy - było to widoczne w finale Pucharu Polski i ligowym starciu przeciwko Enerdze Toruń. Generalnie jednak to ciekawa drużyna, dziewczyny posiadają naprawdę duże umiejętności. Trzeba pamiętać o problemach kadrowych – dwa miesiące temu dwie podstawowe koszykarki doznały przecież poważnych kontuzji, co wymusiło na trenerze korektę wcześniejszych koncepcji. Przy zachowaniu odpowiedniej koncentracji, odzyskanie mistrzostwa Polski jest jak najbardziej realne. Chociaż na pewno nie będzie łatwo, bo ponownie zapowiada się niezwykle zacięta walka w play-off.

Jak można porównać obecny poziom ekstraklasy do rozgrywek, w których występowała Pani w ostatnich latach swojej kariery? Pojawiają się różne głosy – na ogół twierdzi się, że dziś nie ma takich indywidualności, jak wówczas, przez co poziom jest niższy, lecz bardziej wyrównany, z kolei np. trener Dariusz Maciejewski rok temu wyraził odmienne zdanie, wskazując na ogólnie mniejszą loteryjność umiejętności koszykarek trafiających do ekip w polskiej lidze.

Jak to często w takich ocenach bywa – punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia. Przedstawiciele klubów corocznie walczących o tytuł, jak choćby Wisła, mogą na tę kwestię spoglądać inaczej niż osoby związane z klubami usytuowanymi w środku tabeli. Osobiście wydaje mi się, że obecnie liga prezentuje niższy poziom. W ostatnich latach nie mogliśmy obserwować w finale tak wspaniałych widowisk, jak rywalizacja Wisły z ówczesnym Lotosem Gdynia. Przypomnę, że przez trzy lata z rzędu o mistrzowskim tytule decydowało wówczas siódme spotkanie. W 2007 roku zdobyłyśmy złoto, mimo że gdynianki prowadziły już 3-1. Nikomu nic nie ujmując, to tak znaczących indywidualności, jakie wówczas występowały w obu ekipach, nie spotyka się dzisiaj na polskich parkietach. Z obecnie grających wysokie umiejętności prezentują choćby Cheyenne Parker czy Maurita Reid, ale nie zawsze wykorzystują ten fakt, brakuje im stabilności. Liga może jest ciekawsza i bardziej wyrównana niż w tamtym okresie, gdy właściwie rządziły i dzieliły dwa zespoły, rozstrzygając wyłącznie między sobą kwestię mistrzostwa. Teraz kandydatów do medali jest znacznie więcej, dlatego - jak mówiłam - play-off powinien przynieść bardzo dużo emocji, ale niepokoić powinna niższa frekwencja na trybunach nie tylko w Krakowie, ale i w innych miastach. Ten fakt w jakiś sposób daje odpowiedź na pytanie o atrakcyjność rozgrywek. Myślę, że Wisła oddałaby wszystko za to, aby - jak przed laty - koszykarki grały w swojej hali najważniejsze mecze sezonu przy nadkomplecie publiczności. Jednym słowem - chciałabym, aby wróciła tamta moda na koszykówkę.

Na popularność każdej gry zespołowej niezwykle istotny wpływ mają wyniki osiągane przez reprezentację, a te - jak wiadomo - pozostawiają wiele do życzenia.

Niestety, w niemałym stopniu to efekt przepisów obowiązujących w polskiej lidze. Za moich czasów co najmniej połowę składu musiały stanowić Polki. Te proporcje w meczowej kadrze sprawiały, że chociaż teoretycznie istniał obowiązek gry tylko jednej polskiej zawodniczki, a potem dwóch, to ich udział w grze był większy niż obecnie. Sporo zatem korzystały, grając razem z renomowanymi koszykarkami zza granicy. Obecnie sytuacja uległa pogorszeniu, bo nie ma określonej minimalnej liczby Polek w składzie – ważne tylko, aby jedna przebywała na boisku, a tak naprawdę wystarczy, że zespół ma dwie czy trzy polskie zawodniczki, które będą wymieniać się w trakcie gry. Odejście od zasady przewidującej co najmniej 50% składu dla Polek, znacznie ogranicza im możliwość rywalizacji i ogrywania się w lidze. Rozpatrując znaczny spadek notowań reprezentacji, na pewno można też mówić o błędach w szkoleniu młodzieży. Inna sprawa, że jeśli w każdym roczniku ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego wyszkoli się 10 czy 20 dziewczyn, to gdzie one mają grać i rozwijać się przy obecnych przepisach? Są pojedyncze wyjątki, jak Anna Makurat w Gdyni, która ma szansę zaistnieć w poważnej koszykówce. Ale patrząc całościowo – kluby nie stawiają na Polki. Uważam, że tutaj właśnie leży przyczyna słabych wyników kadry. Nawet jeśli liga miałaby być trochę słabsza przez kolejne sezony, to przez zwiększenie możliwości gry naszych rodaczek w perspektywie kilku lat zyskałaby polska koszykówka. Jeśli natomiast – o czym nieoficjalnie się mówi – nastąpiłby ruch w drugą stronę, czyli przyjęcie formuły open, znoszącej jakiekolwiek limity dla zawodniczek zagranicznych, to skutki będą zabójcze dla reprezentacji. Niestety, kluby nie myślą w szerszej perspektywie, spoglądając głównie na swoje korzyści. Jak wspomnieliśmy, osiągnięcia reprezentacji kreują modę na tę dyscyplinę. Jeśli więc Polki będą mieć ograniczone możliwości występów w klubach, to nie mamy co liczyć na poprawę wyników reprezentacji, a wtedy nie będzie mody na kobiecą koszykówkę. I tutaj koło się zamyka. Często powtarza się, że Polki urodzone w latach 90. prezentują niższy poziom niż ich starsze koleżanki, ale dlaczego tak się dzieje? Dziewczyny przechodzą przez kolejne szczeble młodzieżowe, ciężko trenują, aż trafiają do drużyn seniorskich, a tam nie dostają szansy i odpuszczają. Dlatego przy ustalaniu przepisów określających wspomniane limity, trzeba mieć na względzie przede wszystkim interes ogółu, czyli całej polskiej koszykówki i reprezentacji. Powtarzam raz jeszcze - to właśnie poziom kadry określa wartość danej gry zespołowej. Wracając do niskiej frekwencji na meczach ligowych, według mnie jedną z przyczyn jest to, że chyba we wszystkich dyscyplinach sportu kibice lubią utożsamiać się ze swoim klubem, z zawodnikami. Wiadomo, że rotacji personalnych w klubach jest sporo, ale łatwiej zatrzymać na dłużej Polki niż zagraniczne koszykarki, które często pojawiają się tylko na rok. Niejako naturalne jest, że kibice bardziej emocjonują się postawą swoich rodaczek. Niestety, pod tym względem w Wiśle jest zupełnie inna sytuacja niż dawniej. Przecież nie tylko ja grałam tutaj przez wiele lat, lecz także Ewelina Kobryn, Anna Wielebnowska, Paulina Pawlak czy Katarzyna Krężel. To tworzyło pozytywną atmosferę, czułyśmy zainteresowanie i wsparcie kibiców. Teraz tego brakuje. Jeżeli Polek jest mniej i ich zadaniem jest głównie wypełnić ligowy limit, to niestety kibice mniej chętnie pojawiają się na meczach.

Czy Pani dzieci przedłużą tradycje koszykarskie w rodzinie?

Trudno powiedzieć. Predyspozycje są, bo mający 6,5 roku Franio jest wysoki, ale nie przejawia zbyt dużej sympatii do koszykówki, znacznie bardziej preferując piłkę nożną i piłkę ręczną. Kiedy pokazuję mu filmy z moimi meczami, to przez chwilę obejrzy, jednak szybko się tym nudzi. Co do 20-miesięcznej córki Mai, to powiem trochę żartobliwie - ostatnio przedstawiciel CANPACK stwierdził, że dobrze byłoby wyszkolić zawodniczkę na odpowiednim poziomie, na co odpowiedziałam, że będą musieli zostać z nami przez najbliższe 15 lat, to może coś będzie wiadomo, bo wtedy Maja będzie miała już lat 17. :) Planuję zamontować kosz w przyszłym roku i mobilizować ją w tym kierunku, ale czy będzie zainteresowana – nie wiem. Teraz dzieci mają tyle różnych bodźców zewnętrznych i możliwości. Jeśli nie wróci moda na koszykówkę – taka, jak w latach 90. XX wieku czy nawet poprzedniej dekadzie – to ogólnie ciężko będzie o zachętę do uprawiania tej dyscypliny sportu.


1 komentarz:

  1. Nie słyszałem o tej pani. Miłi czytać jeśli ktoś robi to co kocha. rozbudowany wywiad. Ciekawe kto będzie następny do wywiadu. Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń