poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Wiślaczki poza podium

Koszykarki Wisły CanPack Kraków zakończyły rozgrywki Energa Basket Ligi Kobiet bez medalu. Taka sytuacja ma miejsce po raz pierwszy od ośmiu lat, stanowiąc duży zawód dla kibiców "Białej Gwiazdy". Warto też pamiętać, że w 2010 roku brak awansu nawet do półfinału ekstraklasy zespół prowadzony przez Jose Hernandeza zrekompensował znakomitą grą w Eurolidze, uwieńczoną udziałem w Final Four.

fot. Krzysztof Porębski / fotoporebski.pl

W sezonie 2017/2018 to nie kontynentalna rywalizacja, a właśnie zmagania z krajowymi konkurentkami stanowiły priorytet. Euroliga miała być takim prestiżowym dodatkiem. Przed startem rozgrywek - o czym pisałem we wrześniu - jako faworytki wskazywano CCC Polkowice, czyli klub dysponujący najwyższym budżetem, przekładającym się na najsilniejszy skład i najbardziej renomowanego trenera - Georgiosa Dikeoulakosa. Wiślaczki miały walczyć o medal razem z obrończyniami tytułu - Ślęzą Wrocław, odpierając ataki Artego Bydgoszcz czy Energi Toruń. Jak to jednak często bywa, najpierw wypadki toczyły się nieco odmiennie od przewidywań. Drużyna z Zagłębia Miedziowego za sprawą bardzo słabego początku plasowała się na dalszych pozycjach, a po wstydliwej porażce na inaugurację w Siedlcach krakowianki wygrały aż trzynaście kolejnych ligowych meczów. Później złapały zadyszkę, której objawami były nie tyle nawet domowe potknięcia w starciach z Energą i CCC, co fatalne występy w Lublinie i Sosnowcu. Ostatecznie team spod Wawelu przystąpił do play-off z drugiej pozycji. To tak tylko w ramach krótkiego przypomnienia, gdyż więcej o finiszu fazy zasadniczej pisałem miesiąc temu.


Ćwierćfinał, czyli zgodnie z planem

W ćwierćfinale podopieczne Krzysztofa Szewczyka wykazały swoją wyższość nad InvestInTheWest AZS AJP Gorzów Wlkp., choć po dwóch pewnych zwycięstwach u siebie (73:61 i 90:66), napotkały na problemy na wyjeździe - w drugiej kwarcie przegrywały już różnicą 19 pkt. Ostatecznie doprowadziły do zaciętej końcówki, przechylając szalę na swoją korzyść (85:84), dzięki dwóm trafieniom z linii rzutów wolnych Leonor Rodriguez, która rozegrała w gorzowskiej hali znakomite zawody - zdobyła bowiem 30 pkt.


Półfinał, czyli wyłączona liderka

W półfinale czekały już trzecie przed play-off polkowiczanki, które w trzech konfrontacjach nie dały jakiejkolwiek nadziei na nawiązanie równorzędnej walki osłabionym kadrowo akademiczkom z Lublina. Mimo atutu własnego parkietu, nawet wielu kibiców Wisły miało świadomość, że więcej argumentów jest po stronie rywalek, prowadzonych od lutego przez Marosa Kovacika. Słowacki szkoleniowiec zdążył już wprowadzić swoje koncepcje, mając do dyspozycji kilka zawodniczek prezentujących wysoki europejski poziom, jak Alysha Clark, Temitope Fagbenle, Miljana Bojović czy Artemis Spanou, wspartych czołowymi Polkami - Weroniką Gajdą i Magdaleną Leciejewską.

Rozwój wydarzeń potwierdził te przypuszczenia, choć emocji i twardej, fizycznej walki było aż w nadmiarze. Trzy spotkania i trzy bliźniacze wręcz końcówki - za każdym razem 3-punktowa przewaga CCC na 15-20 sekund przed końcową syreną i nieudana próba krakowianek doprowadzenia do dogrywki, a następnie faul taktyczny. Z jednej strony w tych decydujących fragmentach ekipie ze stolicy Małopolski brakowało trochę szczęścia i chyba sprawiedliwiej byłoby, gdyby nie skończyło się 0-3, bo swoją ambitną postawą zasłużyły na to, aby raz unieść ręce w geście triumfu. Trzeba jednak zauważyć, że w Krakowie dwukrotnie inicjatywa była po stronie przyjezdnych, które w trzeciej kwarcie wypracowywały kilkunastopunktową nadwyżkę. W obu przypadkach gospodynie zrywały się do heroicznego boju, uszczelniały defensywę, redukowały różnicę do minimum, a raz nawet wyszły na prowadzenie, by gubić się w ostatnich akcjach. Niby decydowały niuanse, ale konkurentki posiadały więcej tej koszykarskiej dojrzałości, popartej także szerszą rotacją.

Ponadto - a może przede wszystkim - umiały zneutralizować jedną z najgroźniejszych broni wiślaczek. Rodriguez zdobywała średnio w tym sezonie 15,5 pkt, przy 47-procentowej skuteczności rzutów z gry, lecz w trzech półfinałowych występach dorzuciła łącznie tylko 14 pkt, trafiając z gry zaledwie 5 na 32 oddane rzuty. Nietrudno zatem obliczyć, że w batalii o finał Hiszpanka była trzykrotnie mniej skuteczna niż przeciętnie w całych rozgrywkach. Wymowne było zwłaszcza 0/8 w premierowej potyczce. Nie da się ukryć, że właśnie trafień Leo zabrakło w końcowym rozrachunku. Tego problemu nie potrafiły zniwelować wysiłki Cheyenne Parker, Maurity Reid, Magdaleny Ziętary czy Giedre Labuckiene. "Pomarańczowe" były nieznacznie lepsze, mając w swoich szeregach niekwestionowane indywidualności na rozegraniu (Bojović) i pod koszem (Fagbenle), jak również niezwykle wszechstronną niską skrzydłową, będącą nie tylko według mnie najlepszą koszykarką ekstraklasy (Clark).

W ostatnich godzinach polkowiczanki po raz drugi w historii klubu sięgnęły po mistrzostwo Polski, pokonując w finale Artego 3-0. O ile w Bydgoszczy stoczyły dwa wyrównane starcia, mając - podobnie jak w półfinale - nieznaczną przewagę w najistotniejszych chwilach i elementach, to w meczu przed własną publicznością zdecydowanie dominowały od początku do końca. Czyli można stwierdzić, że więcej sił kosztowała je rywalizacja z krakowiankami. Marne to pocieszenie dla trenera Szewczyka i jego zespołu, bo porażka to zawsze porażka. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co nastąpiło później...


Walka o brąz, czyli niemoc i rozczarowanie

Wydawało się, że Wisła CanPack powinna być faworytem toczących się do dwóch zwycięstw zmagań o brązowy medal. Nie tylko chodziło o to, że ewentualne trzecie spotkanie miałoby odbyć się w obiekcie przy ul. Reymonta 22. Istotne było też duże zmęczenie i swoiste wypalenie zawodniczek Ślęzy, które miały przecież miały niesamowitą okazję na awans do finału - po dwumeczu w Artego Arenie prowadziły 2-0, ale dwukrotnie uległy u siebie, a w decydującej konfrontacji nie miały już jakichkolwiek argumentów.

Parkietowa rzeczywistość okazała się brutalna dla Rodriguez i spółki. Notabene, hiszpańska "dwójka" znów zawiodła (3/12 z gry), za to znakomicie spisywał się duet podkoszowych: Parker zdobyła 27 pkt, a Labuckiene zaliczyła double-double (12 pkt, 13 zbiórek), dodając po sześć asyst i bloków. Przez większość inauguracyjnej potyczki prowadziły, by w czwartej kwarcie skapitulować wobec celnych rzutów wrocławianek - zarówno z dystansu, jak i spod kosza. Próbowały jeszcze nadrobić kilkupunktowy deficyt, lecz - podobnie jak w półfinale - nie były w stanie nic zdziałać w końcówce i przegrały 62:66.

fot. Bartek Ziółkowski / wislacanpack.pl
Dwa dni później Sharnee Zoll i jej koleżanki miały więc szansę stanąć na najniższym stopniu podium w hali wrocławskiej AWF, ale tam rządził i dzielił zdeterminowany team spod Wawelu. Wypracowana przez przyjezdne w pierwszej ćwiartce nadwyżka sukcesywnie wzrastała, głównie za sprawą Rodriguez, Parker i Labuckiene, przesądzając sprawę w zasadzie do przerwy. Ostatecznie tablica wyników pokazała 58:88, co oznaczało, że w niedzielę wszystko miało się rozstrzygnąć. Tempo wręcz ekspresowe...

Po ośmiu minutach wiślaczki prowadziły 21:11 i mogło się wydawać, że znów nie będzie emocji. Trener Arkadiusz Rusin nakazał jednak swoim podopiecznym zacieśnienie szyków defensywnych, co zmieniło obraz meczu. Gospodynie nie potrafiły poradzić sobie ze strefą, ich postrachem była Agnieszka Majewska, która zanotowała aż 5 bloków. Tym razem słabiej zagrały podkoszowe, za to ciężar zdobywania punktów (22) wzięła na siebie Rodriguez, która grała drugą połowę z urazem oka. Do przerwy był remis, a po zmianie stron krakowską ekipę dotknął kompletny paraliż (2 pkt w ciągu ośmiu minut), czego skutkiem była już 15-punktowa strata. W ostatnich minutach nastąpił pościg, lecz udało się zniwelować straty do czterech "oczek". Taka właśnie była różnica (58:62) po końcowej syrenie, ku dużemu rozczarowaniu kibiców.


Wyniki gorsze niż styl

Przegrana seria z CCC oznaczała, że po raz pierwszy od 2010 roku w finale nie było "Białej Gwiazdy". Osiągnięcia z poprzednich siedmiu lat to pięć złotych medali i dwa srebra. Właśnie poprzedniej wiosny lepsze w finale okazały się koszykarki ze stolicy Dolnego Śląska, zatem nie udał się rewanż na niższym poziomie.

Brak medalu to spory zawód, bo wynikowo ten sezon był gorszy od poprzedniego w każdym aspekcie - ponadto przegrany finał Pucharu Polski i 7. miejsce w euroligowej grupie, nie dające przeniesienia do Pucharu FIBA. Rok temu narzekano na wszystko - brak odpowiedniego zaangażowania czy egoistyczny styl gry niektórych zawodniczek, ogólny chaos i brak pomysłu w poczynaniach drużyny, kiepską obronę, niezbyt dobrą atmosferę, wypalenie Hernandeza... A w zakończonych właśnie rozgrywkach zaangażowanie mogło się podobać - było dużo walki, więcej myślenia na boisku, raczej nie dochodziło do jakichś poważnych nieporozumień, mimo trenera pokrzykującego - nieraz zbyt ostro - na koszykarki. Generalnie potencjał porównywalny do zeszłorocznego, choć teraz problem stanowiła zbyt krótka ławka. Jakkolwiek defensywa wyglądała lepiej, to niekiedy tutaj pojawiały się niedociągnięcia, podobnie jak w walce na tablicach, zastrzeżenia można zgłaszać też do rozwiązywania akcji ofensywnych. Niestety, w kluczowych występach brakowało tego "czegoś" - czasem odrobiny cwaniactwa, spokoju czy po prostu zwykłego szczęścia. Nieznaczne domowe porażki z Nadieżdą Orenburg i Familą Schio sprawiły, że w końcowym rozrachunku nie udało się znaleźć nieco wyżej w Eurolidze. Podobnie było w spotkaniach w strefie medalowej ekstraklasy. Jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, niepowodzenie idzie na konto szkoleniowca...

Pojawiają się różne oceny. Niektórzy nie chcą już widzieć Szewczyka na ławce trenerskiej 25-krotnych mistrzyń Polski, zauważając, że nie poradził sobie w tych najważniejszych chwilach, a jego sposób bycia i reakcje podczas gry działają destrukcyjnie na zawodniczki. Zwolennicy pozostania uważają, aby dać mu jeszcze szansę, gdyż potrafił odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji - praca w klubie z takim dorobkiem i aspiracjami różni się bowiem pod każdym względem od tego, co działo się w Lublinie. Poza tym, jeśli już miałoby nastąpić pożegnanie, to kto w zamian? Delikatnie mówiąc, polscy szkoleniowcy nie rzucają na kolana swoimi dokonaniami, ewentualnie perspektywami - są może trzy wyjątki, ale nie zanosi się, aby którykolwiek z nich zmienił pracodawcę. Coach z zagranicy, nieznający specyfiki polskiej ligi i mentalności, to z kolei spore ryzyko.


Co dalej?

Jak na razie, brak jeszcze oficjalnych wieści odnośnie przyszłości. Krążą pogłoski, że sponsor tytularny przedłuży współpracę o kolejny rok. Z jednej strony to nie jest takie zaskoczenie, gdyż CanPack łoży pieniądze na kobiecą koszykówkę przy ul. Reymonta już od 2003 roku, ale na koniec każdego sezonu pojawia się pewien znak zapytania, czy szefowie firmy nie zmienią zdania. Jednak są konsekwentni, w ostatnich latach mocniej wspierając trenującą w klubowej akademii młodzież. Jeśli chodzi o trenera, to w mediach pojawiały się sugestie oparte na wypowiedziach Szewczyka, jakoby miał pozostać na stanowisku trenera, choć jakiegokolwiek potwierdzenia dotąd nie było. Gdyby tak się stało, możliwa byłaby ewolucja składu, a nie totalna rewolucja, do której doszło rok temu, gdy po zmianie szkoleniowca w wiślackiej kadrze pozostała jedynie Ziętara. Dzięki większej stabilności można byłoby z większym spokojem budować skład na sezon 2018/2019.

Trzeba mieć nadzieję, że stosunkowo szybko władze TS Wisła uporają się z tymi znakami zapytania i zbudują zespół, który za 12 miesięcy znów stanie na ligowym podium, dostarczając wielu pozytywnych wrażeń swoim kibicom.

Być może (choć nie obiecuję) wkrótce w osobnym tekście napiszę coś na temat przydatności poszczególnych koszykarek i ich osiągnięć statystycznych. Póki co, dziękuję im za ten sezon, włożone serce, dostarczenie wielu emocji i radości. A że finalnie nie wyszło, jak oczekiwano? Cóż, taki jest sport...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz