sobota, 15 lipca 2017

O ciężkiej pracy, która dała efekty

Kilka tygodni temu przeczytałem autobiografię Andrzeja Pluty. Wydana w 2015 roku opowieść o karierze i życiu koszykarza będącego jedną z ikon polskiego basketu w ostatnich latach XX wieku i pierwszej dekadzie obecnego stulecia, jest bardzo ciekawa i godna uwagi.

Pamiętam tego zawodnika bardzo dobrze. Po raz pierwszy widziałem go "na żywo" w akcji, gdy miał zaledwie 19 lat i grał w macierzystej Pogoni Ruda Śląska, występującej w ówczesnej II lidze. Niepozorny, ale bardzo utalentowany rzutowo. Po awansie Polonii Przemyśl do ekstraklasy w moim rodzinnym mieście krążyła pogłoska o tym, że miał dołączyć do ekipy prowadzonej przez Tomasza Służałka. Pewne potwierdzenie tego faktu znajduje się w książce - Pluta wspomina, jak renomowany trener proponował mu współpracę. Kontakt odbywał się w dość osobliwy sposób - 20-latek mieszkał jeszcze wówczas z rodzicami, a ci nie posiadali telefonu stacjonarnego (w pierwszej połowie lat 90. gospodarstwo domowe bez tego wynalazku było znacznie częstszym przypadkiem niż obecnie 10-letnie dziecko bez smartfona czy tableta), więc Służałek zadzwonił do sąsiadów. Zaproponował nietypowe rozwiązanie - treningi z Polonią, ale grę nadal w Pogoni. Ambitny koszykarz czuł, że jest już w stanie poradzić sobie na najwyższym szczeblu, dlatego nie przystał na te warunki, a przyjął ofertę sąsiadów zza miedzy. To była decyzja chyba najlepsza z możliwych. Podczas 5-letniego pobytu w Bytomiu stał się powszechnie rozpoznawalną i cenioną postacią na ligowych parkietach, mając niemały udział w kolejnych medalach swojej drużyny, przebojem wdarł się do reprezentacji i z dobrej strony pokazał się w międzynarodowej rywalizacji. Co ciekawe - na osiem spotkań, jakie rozegrał w barwach Bobrów w przemyskiej hali (pod moim bacznym okiem, rzecz jasna), tylko raz cieszył się ze zwycięstwa, ale ten triumf był nie do przecenienia - zwycięstwo w decydującym, piątym meczu półfinału play-off w sezonie 1995/1996 dało jego zespołowi awans do finału. Tam bytomianie nie sprostali Śląskowi Wrocław. Na złoto Pluta musiał zaczekać do 2003 roku - wtedy reprezentował Anwil, a cały Włocławek ogarnął szał radości. Rok później został mistrzem, grając w Prokomie Treflu.

Jak w zasadzie każda autobiografia, "Z dystansu" zawiera szereg anegdot czy innych ciekawostek z życia głównego bohatera. Jednak przede wszystkim pokazuje, że doszedł on do swoich osiągnięć przede wszystkim ciężką pracą. Kiedy inni gracze rozmieniali swój potencjał na drobne, imprezując czy w podobnie bezmyślny sposób lekceważąc obowiązki, Pluta narzucał sobie twarde normy treningowe, niekiedy nawet wbrew trenerom. Jednocześnie chciał jak najwięcej grać i uwielbiał rzucać. Wielu dziwiło się, jak ustępujący pod względem parametrów fizycznych (182 cm) zawodnik potrafił decydować o obliczu swojej drużyny. Ten przykład pokazuje, że wzrost, atletyczna budowa, wrodzona szybkość i skoczność czy sam talent znaczą w tym sporcie bardzo mało, jeśli zabraknie profesjonalizmu. Plucie nigdy nie uderzyła do głowy woda sodowa, co więcej - stronił od jakichkolwiek imprez. Gdyby uwierzył w swoją boiskową wielkość, zapomniał o systematycznej pracy, samodyscyplinie i motywacji, zginąłby w ligowej przeciętności. Wiedział, że basket jest dla niego szansą wybicia się, bo przecież typowo śląskie osiedle, na którym dorastał, nie dawało zbyt wielu perspektyw. Miał też szczęście, że na początkowym etapie kariery trafił na sensownych ludzi - trenerów i kolegów z zespołu, którzy obdarzyli go zaufaniem, umiejąc spożytkować jego umiejętności.

Poza dokładnym opisem jednej z najbardziej spektakularnych koszykarskich karier ostatniego ćwierćwiecza w Polsce, ta książka jest znakomitą kopalnią wiedzy na temat tej dyscypliny sportu w Polsce. Nieraz opisane wydarzenia zaskakują, pokazując ludzi ze światka basketu w niecodziennych sytuacjach. Spisujący wspomnienia Łukasz Pszczółkowski z Włocławka wykonał swoje zadanie na bardzo wysokim poziomie. Autobiografia Pluty wciąga, skłania do przemyśleń, niekiedy bawi, przywołuje mnóstwo faktów z tamtych lat (kto, gdzie, kiedy i jak grał), jest też coś dla miłośników statystyk.

Trochę szkoda, że wcześniej nie sięgnąłem po tę książkę. Ale - jak to się mówi - lepiej późno niż wcale. Polecam z czystym sumieniem wszystkim, którzy interesują się koszykówką, a jeszcze nie czytali.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz