niedziela, 5 lutego 2017

Wierzę, że do nas należy przyszłość (wywiad z Dariuszem Maciejewskim)

Dariusz Maciejewski od wielu lat należy do ścisłej czołówki trenerów w polskiej ekstraklasie koszykarek. W tym sezonie szkoleniowiec z Gorzowa Wlkp. potwierdza, że zna się na swoim fachu. Dysponując składem, który nie rzuca na kolana, uchodzącym w większości papierowych rozważań przed startem rozgrywek za słabszy od co najmniej połowy ligowej stawki, potrafił wszystko poukładać do tego stopnia, że po rozegraniu trzech czwartych sezonu zasadniczego jego podopieczne plasują się w ścisłej czołówce Basket Ligi Kobiet. O tym, co stoi za tym nadspodziewanie dobrym rezultatem, a także o szeregu innych koszykarskich zagadnień, z tym doświadczonym trenerem rozmawiałem po zakończeniu półfinałowego meczu Pucharu Polski, w którym jego drużyna przegrała w Krakowie z ekipą mistrzyń Polski – Wisłą Can-Pack.

fot. Leszek Stępień / leszek-stepien.pl


InvestInTheWest AZS AJP Gorzów Wlkp. jest powszechnie uznawany za rewelację obecnego sezonu. Po rozegraniu szesnastu kolejek Pana klub zajmuje trzecie miejsce, mając na koncie 12 zwycięstw. W czym tkwi źródło tych bardzo dobrych wyników?

Jesteśmy fajnym zespołem, bardzo dobrze rozumiejącym się nie tylko na boisku. Naszym celem jest grać dobry basket i to nas napędza. Mamy charakterne zawodniczki, grające z pełnym zaangażowaniem, chcące coś osiągnąć. Nie zawsze nam wychodzi, gdzieś się potkniemy, trafiając na silnego rywala, jak choćby w półfinale Pucharu Polski przeciwko Wiśle. Generalnie idziemy jednak mocno do przodu z nastawieniem na sukces.

Rozumiem, że celem na ten sezon jest zdobycie medalu?

Na początku nastawialiśmy się na to, żeby w ogóle zagrać w play-off. To zamierzenie udało nam się zrealizować dość łatwo, bo już w pierwszych dziesięciu kolejkach. Kolejne zwycięstwa dały nam jeszcze więcej pewności siebie. Teraz chcemy utrzymać się w pierwszej czwórce, co wcale nie będzie łatwe. Mamy trudny terminarz, w odróżnieniu od kilku innych drużyn, jak choćby Artego Bydgoszcz. Zrobimy jednak wszystko, aby przystąpić do pierwszej rundy play-off z atutem własnego parkietu. Ma to dość spore znaczenie, bo jesteśmy zespołem, który u siebie radzi sobie zdecydowanie lepiej, tam jeszcze nie przegraliśmy. Jestem nawet skłonny uważać, że takie spotkanie, jak to przed chwilą zakończone - mimo że nie było rewelacyjne w naszym wykonaniu – zakończyłoby się naszym zwycięstwem. W Gorzowie niesie nas hala, jest większe prawdopodobieństwo, że będą nam wpadać rzuty w sytuacjach, które w Krakowie nie kończyły się powodzeniem. Wracając do tematu, to chcemy grać w tym roku jak najwyżej. Podobnie było z Pucharem Polski – wcześniej nie stawialiśmy sobie za cel zdobycia tego trofeum, ale gdy przyjechaliśmy do Krakowa i dotarliśmy do półfinału, postawiliśmy wszystko na jedną kartę i walczyliśmy z Wisłą o zwycięstwo. Mamy wąski skład, ale kiedy już wchodzimy na boisko, to każdy musi obawiać się nas, bo jesteśmy groźnym zespołem. Oby tak było nadal. Ważne, aby omijały nas kontuzje, a także aby cały czas utrzymywało się odpowiednie podejście mentalne i przekonanie, że przyszłość należy do nas.

W poprzednim sezonie AZS nie zakwalifikował się do play-off. Jakie były przyczyny tego niepowodzenia?

Mało kto pamięta już, że taka zawodniczka, jak Kelley Cain, która dziś jest gwiazdą Energi Toruń, nie występowała przez prawie całą rundę, ponad trzy miesiące lecząc kontuzję. Nie da się ukryć, że było to dla nas spore osłabienie. Jednak gdy poznaliśmy diagnozę, uznaliśmy, że nie będziemy na siłę szukać kogoś na jej miejsce. Dzięki temu zaoszczędziliśmy trochę środków i w lecie udało się sprowadzić do Gorzowa Paulinę Misiek, która odgrywa w tej drużynie dość istotną rolę. Takiego gracza bardzo brakowało nam w poprzednim sezonie.

W 2009 i 2010 roku AZS osiągnął największe sukcesy w swojej historii, sięgając po wicemistrzostwo Polski. Czego wówczas zabrakło, aby w rywalizacji finałowej pokonać ówczesny Lotos Gdynia?

Na pewno bliżej złota byliśmy, gdy drugi raz walczyliśmy w finale. Po meczach w Gorzowie był remis 1-1, a na początku trzeciego starcia Ludmiła Sapowa, czyli jedna z naszych kluczowych koszykarek, skręciła kostkę. Było to dla nas wielkie osłabienie – myślę, że gdyby Rosjanka była zdrowa, to nasze szanse na końcowy sukces byłyby większe. W sporcie trzeba mieć trochę szczęścia.

Jakby nie spojrzeć - to były duże sukcesy, biorąc pod uwagę, że klub zaczynał praktycznie od podstaw.

Przeszedłem długą drogę, począwszy od II ligi do Euroligi. Gdy w 2000 roku powróciłem do Gorzowa, przejąłem zespół kadetek, występujący wówczas w II lidze. Sukcesywnie pięliśmy się do góry. Doszliśmy do poziomu, na którym potrzeba było wzmocnienia organizacyjnego, większych pieniędzy, logistyki. Oczywiste jest przecież, że start w Eurolidze wymaga odpowiedniego poziomu w tym zakresie, ale nie tylko. Warto wspomnieć tutaj o jednej kwestii, której doświadczyli w Gdyni – gdyby tam wcześniej powstała tak piękna hala, to zapewne do dzisiaj klub z tego miasta byłby w europejskiej czołówce. Trzeba wyciągać wnioski z przeszłości i optymistycznie spoglądać w przyszłość, szkolić, szkolić i jeszcze raz szkolić. Dwa lata z rzędu wygraliśmy ogólnopolską klasyfikację w kategorii najlepiej szkolącego klubu w sporcie dziecięcym i młodzieżowym. W AZS-ie trenuje ponad 500 koszykarek i dzieci, pracuje z nimi dwudziestu kilku trenerów, jest ekstraklasa, I liga, zamierzamy zgłosić do II ligi drużynę 15- i 16-latek. Mamy pomysł na dalsze funkcjonowanie, musimy być w tym wszystkim cierpliwi i nie załamywać się pojedynczymi porażkami, ale mieć przekonanie, że przyszłość należy do takich klubów, jak nasz.

Dwa sezony w Eurolidze stanowiły zapewne dość cenne doświadczenie.

Zdecydowanie tak. Mocno utwierdziłem się w przekonaniu, że można coś zrobić za stosunkowo nieduże pieniądze. Mając najniższy budżet, potrafiliśmy wygrać cztery mecze. Nie odstawaliśmy mocno od innych euroligowych drużyn. Rywalizacja z najlepszymi w Europie dała mi bardzo dużo pod względem mentalnym. Pojawiła się propozycja objęcia funkcji selekcjonera reprezentacji Polski, która też była pokłosiem tego, że nie byłem z pierwszej łapanki, lecz zaistniałem jako trener w rywalizacji międzynarodowej. Sama analiza spotkań, przygotowanie się, scouting, podglądanie trenerów należących do najlepszych w tym fachu powoduje, że cały czas człowiek jest pod presją nauki. Otwarty umysł i zdolność obserwacji pomaga wówczas wyciągać właściwe wnioski.

W 2011 roku prowadzona przez Pana reprezentacja zajęła 11. miejsce na Mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce. Ten wynik zgodnie uznano za porażkę. Czy patrząc z perspektywy prawie 6 lat, coś zmieniłby Pan w doborze zawodniczek, taktyce bądź przygotowaniach?

Jeśli chodzi skład, to praktycznie nie miałem wyboru. Obejmując kadrę, rozmawiałem z ówczesnym prezesem Polskiego Związku Koszykówki – Romanem Ludwiczukiem. Mieliśmy konkretny pomysł oparcia zespołu na trzech koszykarkach. Jednak – jak wiadomo - Agnieszka Bibrzycka kilka miesięcy przed Eurobasketem zaszła w ciążę, Ewelina Kobryn podpisała kontrakt w lidze WNBA, przez co nie przygotowywała się z kadrą, dołączając do nas krótko przed startem imprezy, natomiast będąca dziś jedną z wiodących postaci czołowego europejskiego klubu Kristi Toliver nie otrzymała polskiego obywatelstwa. Wierzyłem, że jeśli zbudujemy taki trzon, to będziemy mieć bardzo mocną drużynę, bo te zawodniczki posiadały bardzo duże umiejętności. Pozostałe dołożyłyby swoje i zagralibyśmy dużo lepiej. Niestety, tak się nie stało, a na dodatek kilka innych wypadło z powodu kontuzji. Doszło do tego, że musiałem sięgnąć po koszykarki, które nie figurowały w szerokiej, 24-osobowej kadrze. Wszystko się posypało. Niestety, tak naprawdę to były mistrzostwa niechciane przez sam PZKosz, trwały zawirowania wokół organizacji mistrzostw. Podczas zgrupowań trwały rozmowy, czy od kolejnego sezonu w lidze ma występować jedna Polka, czy też dwie. W ogóle nie było sprzyjającej atmosfery dla zbudowania zespołu, który mógłby osiągnąć sukces. Jednak z perspektywy czasu, patrząc, że na ostatnim Eurobaskecie nie wygraliśmy ani razu, a w 2011 roku przynajmniej przeszliśmy pierwszą fazę, nie uważam, że było tak źle. Nie odbieram tego wyniku jako własnej porażki, ale uważam, że było to kolejne doświadczenie w mojej karierze.

Przepis o dwóch Polkach obowiązuje w ekstraklasie już blisko 10 lat, z dwuletnią przerwą. Czy uważa Pan, że te reguły przyniosły pozytywne efekty? Bo patrząc na wyniki reprezentacji, wydaje się, że problem leży gdzie indziej…

Cały czas dyskutujemy na ten temat, nawet dzisiaj mieliśmy spotkanie na ten temat. Wkrótce to się rozstrzygnie, w jedną lub drugą stronę. Uważam, że nie można bać się podejmowania pewnych decyzji, trzeba brać za nie odpowiedzialność – dotyczy to zarówno PZKosz, jak i klubów. To jest złożony temat, który trzeba bardzo dokładnie przeanalizować, odpowiadając na pytanie, czy ten przepis przyniósł korzyści. Celem ma być dobro nadrzędne, czyli reprezentacja Polski.

Zetknąłem się z opiniami, że kilka lat temu – gdy Pana klub sięgał po medale - poziom polskiej ekstraklasy był wyższy niż obecnie. Czy podziela Pan ten pogląd?

Mam odmienne zdanie. Uważam, że to dzisiaj liga jest zdecydowanie mocniejsza. Owszem, nie ma takich gwiazd, jak choćby Catchings. Jednak w porównaniu do tamtego okresu zawodniczki zagraniczne prezentują generalnie wyższe umiejętności. Wynika to choćby z większej liczby menedżerów, przez co można bardziej optymalnie wybrać graczy na odpowiednim poziomie. Kiedyś raczkowaliśmy w tych kwestiach, wobec czego dobór zawodniczek zagranicznych wiązał się z bardzo dużą przypadkowością, której teraz tak naprawdę już nie ma. Jeśli chodzi o ligę, to nie mamy czego się wstydzić. W Europie ustępujemy Turcji i Rosji, z tym, że w tym drugim kraju bardzo mocne są tylko cztery ekipy, reszta już dużo słabsza. U nas poziom pierwszej „ósemki” jest bardzo wysoki, niespotykany w poprzednich latach. Nie mogę już doczekać się fazy play-off, zapowiadającej się fascynująco. Praktycznie osiem klubów zgłasza medalowe aspiracje – to sytuacja zupełnie bezprecedensowa. W tej chwili z tabeli wynikałoby, że tak mocny personalnie i finansowo zespół, jak Basket Gdynia, trafi w pierwszej rundzie na Wisłę, która wcale nie miałaby łatwej przeprawy. Gra w ćwierćfinale toczy się do trzech zwycięstw i nie będzie tutaj żadnego przypadku.

Najlepsza koszykarka, z którą Pan pracował?

Kiedy otwieramy szkółki w Gorzowie lub okolicach, zawsze powtarzam dzieciom, że wbrew pozorom koszykówka jest sportem dla wszystkich – i dla wysokich, i dla małych. Potwierdzeniem tego niech będzie, że najlepszą zawodniczką, z którą pracowałem, była mierząca 167 cm Samantha Richards. Australijka wyróżniała się wielkim sercem do gry i wielkimi umiejętnościami. Jeśli chodzi o Polki, to Agnieszka Szott-Hejmej i Justyna Żurowska-Cegielska są zawodniczkami, z którymi pracowałem wiele lat i myślę, że trochę pomogłem im w dalszym rozwoju karier. Cieszę się, że posiadane przez Agnieszkę i Justynę umiejętności pozwalają im tak długo utrzymywać wysoki poziom.

W trakcie swojej pracy w Gorzowie otrzymywał Pan oferty z innych klubów. Czy gdyby dziś pojawiła się korzystna propozycja z wysoko notowanego klubu, to przyjąłby ją Pan?

Zgadza się, miałem oferty z różnych klubów – polskich i zagranicznych. To zainteresowanie cieszyło mnie jako trenera, wybór należał do mnie. Nie ma co rozpatrywać, czy zrobiłem dobrze, czy źle. Nie żyję historią, tylko tym, co jest teraz. Właśnie najfajniejsze jest to, że w życiu można dokonać wyboru, a nie tułać się, czekając na jakąś padliniarską ofertę. Trzeba myśleć o tym, aby pracować w swoim mieście, robić tam coś dobrego. Jestem gorzowianinem – w tym mieście urodziłem się, wychowałem i mieszkam, jedynie z dwuletnią przerwą na pracę w Ślęzie Wrocław. Jak wspomniałem - po powrocie zacząłem budować drużynę od podstaw. Z tamtego okresu pozostała do dziś rodowita gorzowianka - Kasia Dźwigalska, która jest takim połączeniem tych początków i teraźniejszości.

Co jest najważniejsze w pracy trenera?

Trener nie może oszukiwać. Musi maksymalnie poświęcić się tej pracy i być stuprocentowo przygotowany pod względem mentalnym, technicznym, taktycznym. Jeśli ujawni przed zawodnikiem czy zawodniczką jakąkolwiek słabość, to jego dni są już policzone. Trener nie może również uwierzyć w swoją wielkość po kilku zwycięstwach, musi ciągle się doskonalić. W sport, a zwłaszcza pracę trenerską, wkalkulowane są sukcesy i porażki. Trzeba cieszyć się zwycięstwami, ale nie wolno popadać w euforię, zachowując równowagę, która powinna być pewnym wykładnikiem życia trenerskiego. Trzeba mieć charyzmę, pasję, bez której nie ma szans zajść daleko. Ten zawód zabiera bardzo dużo energii, poświęcając rodzinę i wszystko, co wokół się dzieje. Nie można także rozdrabniać się, nie koncentrując się na istotnych sprawach w danym momencie. Podsumowując – ważnych jest bardzo wiele czynników, ale bez pasji, całkowitego zaangażowania, samodoskonalenia nie ma mowy o tym, aby stać się topowym trenerem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz