niedziela, 19 lipca 2015

Reprezentacja może osiągnąć dobry wynik (wywiad z Dariuszem Szczubiałem - cz. 2)

Pora na drugą część wywiadu z Dariuszem Szczubiałem. W pierwszej części znany obecnie szkoleniowiec wypowiadał się głównie na temat swojej kariery zawodniczej. Dziś bardziej współczesny okres, rozpoczynający się od pracy w roli selekcjonera kadry biało-czerwonych.

Dariusz Szczubiał z nagrodą dla najlepszego trenera w Jarosławiu w 2009 roku - fot. jaroslaw.pl

Czy propozycja objęcia pierwszej reprezentacji Polski stanowiła dla Pana zaskoczenie?

Tak. Nie zabiegałem specjalnie o to stanowisko, zresztą nie należałem do grona faworytów do przejęcia kadry po Piotrze Langoszu. Zostając selekcjonerem, byłem jeszcze trenerem Pogoni. Niedługo później przestałem już pracować w Rudzie Śląskiej i władze Polskiego Związku Koszykówki zdecydowały, że mam skupić się jedynie na reprezentacji. Błędem było to, że zgodziłem się na tę koncepcję. Brakowało mi tej codziennej pracy, jaka jest w klubie. W trakcie sezonu rozgrywaliśmy pięć potyczek eliminacyjnych, z kadrowiczami trenowałem zaledwie 2 dni przed ich rozpoczęciem. Mówiąc nieco banalnie – trener też musi trenować cały czas, sprawdzać się w sytuacjach meczowych.

Za Pana kadencji reprezentacja nie była w stanie awansować do Mistrzostw Europy. Co było tego przyczyną?

Brakowało nam zgrania i stabilizacji. Początkowo było fajnie, ponieważ miałem sześciu zawodników Śląska Wrocław, którzy bardzo dobrze się ze sobą rozumieli. Dlatego bardziej opierałem się na tym, aby pozostałych dostosować do sposobu ich gry. Później jednak pojawiły się komplikacje – kontuzje ważnych graczy, m.in. Dominika Tomczyka i Joe McNaulla, inni mieli wahania formy między listopadem a styczniem, czyli kolejnymi seriami meczów eliminacyjnych. Teraz jest lepiej – kwalifikacje są rozgrywane między sezonami, jest czas na zgrupowanie i przygotowanie drużyny.

Patrząc z dystansu, można odnieść wrażenie, że bardzo zdolna generacja koszykarzy urodzonych w pierwszej połowie lat 70. najlepsze lata miała już za sobą.

W pewnym sensie tak. Trzeba zauważyć, że nastąpił wtedy taki swoisty skok cywilizacyjny – mocno wzrosły zarobki czołowych kadrowiczów. Byli to ludzie, którzy w dorosłość wchodzili na przełomie PRL-u i III RP, zasypano ich pieniędzmi, a oni nie byli do tego przygotowani. Wielu z nich stanęło w miejscu albo przestało się rozwijać, myśląc o tych kontraktach. Nie udało im się wytrzymać tej presji. Wytworzyła się sytuacja, że cztery kluby znacznie uciekły innym pod względem finansowym, przepłacając przy tym zawodników.

W trakcie pracy z kadrą podjął Pan pracę ze znajdującą się w czołówce Polonią Warszawa, a później prowadził Pan także Polpharmę czy AZS Koszalin. Chciałbym jednak poświęcić nieco miejsca Zniczowi Jarosław, którego trenerem został Pan w trakcie sezonu 2008/2009. Jak Pan wspomina pracę w Jarosławiu?

Z perspektywy sportowej – bardzo fajnie. Uważam, że spadek Znicza z ekstraklasy w debiutanckim sezonie 2006/2007 był niezasłużony, ponieważ ta drużyna miała większe możliwości. Wyszedł wówczas brak doświadczenia na tym najwyższym szczeblu, choćby pod względem organizacyjnym. Niejako potwierdziło się to, gdy jesienią 2008 roku zacząłem pracę w Jarosławiu. Po spojrzeniu na kontrakty zauważyłem, że zwłaszcza obcokrajowcy byli przepłaceni. Szukałem Amerykanów, którzy pociągną grę. Udało się znaleźć trzech ludzi - bardzo dobrze wywiązali się z tego zadania. Kiedy ten mechanizm zaskoczył, nasze wyniki uległy poprawie. Szybko jednak skończyły się pieniądze. Doszło do tego, że zawodnicy przestali trenować, Amerykanie pojawiali się w zasadzie tylko na meczach.

Przed kolejnym sezonem Znicz miał duże problemy organizacyjne, jednak udało się wystartować i osiągnąć najlepszy wynik w historii występów w ekstraklasie.

Klub miał duże problemy z weryfikacją dokumentacji i otrzymaniem licencji. Kiedy w końcu udało się przejść przez te formalności, działacze mieli wątpliwości odnośnie startu w ekstraklasie. Uważałem, że skoro jest licencja, to warto podjąć się tego zadania, szukać możliwości. Skład był tworzony bardzo krótko przed startem ligi. W tym drugim sezonie kontrakty były już podpisane rozsądniej niż poprzednio. Generalnie wynik zdobyty na parkiecie okazał się sukcesem. Zaczęliśmy znakomicie, wygrywając z pierwszych sześciu spotkań aż pięć. Było to dla wszystkich zaskoczenie. Osiągnięte rezultaty dały nam duży komfort, bo w grudniu wiedzieliśmy, że praktycznie nie możemy już spaść z ekstraklasy. Znowu jednak pojawiły się kłopoty z finansami. Pomogło nam miasto, udało się spłacić zaległości wobec koszykarzy. Ten ostatni sezon został rozegrany za małe pieniądze i zamknięto go pod względem finansowym. Jeśli były jakieś zaległości wobec graczy, to najwyżej połowa ostatniej pensji – rok wcześniej ta kwestia wyglądała znacznie gorzej. Niestety, cały czas ciążyło zadłużenie z poprzednich lat, co stało się główną przyczyną braku udziału Znicza w ekstraklasie w sezonie 2010/2011.

Czy Pana zdaniem kluby, w których bardzo wiele zależy od kilku Amerykanów, a rodzimi koszykarze są jedynie tłem, mają rację bytu w Tauron Basket Lidze?

Trzeba zdawać sobie sprawę, że Polacy w czołowych drużynach zarabiają nieporównywalnie większe pieniądze niż można dostać w pozostałych. Klub powinien mieć strategię w stylu: „mamy określoną liczbę środków, nie robimy długów, staramy się stworzyć zespół, który nie spadnie, gra ciekawy basket i rozwija się, próbujemy pozyskać sponsorów”. Jeśli nie ma postępów, to na dłuższą metę takie przedsięwzięcie jest nie do utrzymania.

Ma Pan na myśli Jezioro Siarkę Tarnobrzeg, której był Pan szkoleniowcem?

Ten klub jest bardzo uzależniony od poparcia władz miasta. Podobnie było z Kotwicą, choć Kołobrzeg, gdzie również pracowałem, jest bogatszym miastem i na basket szły zapewne większe środki. Przed moim przyjściem, Kotwica zdobyła Puchar Polski, jednak wówczas przepłacono za skład, w związku z czym w pewnym momencie przestano wypłacać pensje czołowym koszykarzom, którzy wkrótce odeszli. W Siarce pieniądze wydawane są oszczędnie, choć podobnie jak w przypadku Znicza – pierwszy sezon w ekstraklasie był nieco ponad stan. Kiedy później pojawiłem się w Tarnobrzegu, otrzymałem za zadanie poszukiwanie zawodników jak najmniejszym kosztem. W ten sposób trafił do nas choćby Jakub Dłoniak, który wcześniej siedział na ławce w Stelmecie Zielona Góra. Grając w Siarce, zdobył tytuł króla strzelców i stał się cenionym graczem. Takie niżej notowane zespoły stanowią dużą szansę dla niedocenianych wcześniej koszykarzy, którzy mogą zaistnieć. Przypomnę, że w Tarnobrzegu występował również Przemek Karnowski, który może jeszcze kiedyś zagra w NBA. Przez cały sezon grał za darmo, mając jedynie pokrywane koszty wyżywienia i zakwaterowania. Było to spowodowane tym, że aspirował do gry w NCAA, a podpisanie zawodowego kontraktu pozbawiłoby go tej możliwości. Przemek dokonał świadomego wyboru, mając wówczas wiele atrakcyjnych finansowo ofert z silniejszych ekip. Pojawiło się również kilku innych Polaków, którzy otrzymali w Tarnobrzegu większą szansę na grę niż w poprzednich miejscach. Myślę zatem, że Siarka spełnia ważną rolę dla zawodników, którzy chcą się rozwinąć, nie oczekując dużych pieniędzy. Podstawowym problemem takich klubów jest jednak brak sukcesów. Gdy każdy sezon oznacza walkę w dolnych rejonach tabeli, trudno o progres samej drużyny, pozyskanie sponsorów.

Jaka jest Pana opinia na temat ostatnich rozstrzygnięć w Tauron Basket Lidze? W powszechnej opinii faworytem był PGE Turów Zgorzelec. Czy zatem tytuł mistrzowski dla Stelmetu Zielona Góra w jakimś stopniu stanowi zaskoczenie?

Przed serią finałową uważałem, że będzie co najmniej sześć spotkań, a szansę określałem 50 na 50. Defensywa jest pewniejszą rzeczą, pozwalając zostawać w grze w chwilach słabości w ataku. Na pewno lepszą obroną dysponował Stelmet. Gracze z Zielonej Góry byli w stanie znacznie ograniczyć poczynania ofensywne najważniejszych zawodników Turowa. Sašo Filipovski miał kilka pomysłów, zmieniając je w trakcie finałów – nie były to skomplikowane elementy, ale okazały się skuteczne. Rywale grali cały czas to samo, nie szukając innych rozwiązań. Po dwóch pierwszych meczach Mardy Collins już w zasadzie nie istniał w ataku, Damiana Kuliga też w pewnym momencie praktycznie nie było. Zespół ze Zgorzelca w całym sezonie miał dość wysoką skuteczność. Trzeba jednak pamiętać, że w większości przypadków rywale byli słabsi, natomiast w finale Turów trafił na równorzędnego przeciwnika. Wygrana Stelmetu w Zgorzelcu znacznie ustawiła sytuację pod względem mentalnym, dodając ekipie zielonogórskiej pewności siebie. Wydaje się, że w Turowie zbyt wiele zależało od Collinsa – kiedy zawodził, brakowało kogoś, kto wziąłby na siebie ciężar gry. Znacznie gorzej niż w poprzednim sezonie spisywał się Tony Taylor. Zapewne przyczyną słabszej dyspozycji niektórych zawodników mogła być również duża liczba gier w pucharach.

A jak widzi Pan szanse reprezentacji koszykarzy we wrześniowych Mistrzostwach Europy?

Moim zdaniem, w tej chwili jest to dość ciekawa drużyna. Pozornie zaskakująca była rezygnacja Mike'a Taylora z Macieja Lampe. Trzeba jednak pamiętać, że ten gracz występował w kadrze od około 10 lat i w najważniejszych próbach nie stanowił o jej sile. Być może przyczynę stanowiło zmęczenie, bo przecież Lampe występował w czołowych klubach silnych lig europejskich. To zresztą szerszy problem. Wielu znanych zawodników europejskich, zwłaszcza grających w NBA, rezygnuje z udziału w eliminacjach czy finałach Eurobasketu. U nas w zeszłym roku przerwę od reprezentacji miał Łukasz Koszarek, do którego niektórzy mieli o to pretensje. Trzeba jednak pamiętać, że to są tylko ludzie, a nie automaty. Wracając do kwestii Mistrzostw Europy, to nie spodziewam się, aby selekcjoner nagle wymienił połowę kadry w porównaniu do zeszłorocznych eliminacji. Zapewne dojdzie Koszarek, a także naturalizowany A. J. Slaughter. Trzeba pamiętać, że będzie Marcin Gortat, a także Kulig czy Adam Waczyński, mający za sobą dość dobry sezon w Hiszpanii. Jest to zatem ciekawa mieszanka. Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, atmosfera będzie podobna do tej z eliminacji, ten zespół może osiągnąć dobry rezultat – takim byłby na pewno awans do ćwierćfinału.

Jak bardzo zmieniła się koszykówka od czasu, gdy występował Pan na parkiecie? Mam tutaj na myśli także rolę graczy na Pana pozycji, czyli rozgrywającego.

Dużym zmianom uległy metody treningowe, więcej uwagi przykłada się obecnie do motoryki. Poza tym znacznie łatwiej uzyskać informacje o rywalach. Różnica w tym zakresie jest kolosalna, bo w latach 80. Polska nie zgłaszała klubów do europejskich pucharów, a reprezentacja brała udział praktycznie jedynie w eliminacjach i finałach Mistrzostw Europy. Poza tym sporadycznie graliśmy tylko jakieś turnieje, także w USA. Jednak zostawaliśmy w tyle za innymi krajami, nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku zmierzamy – dowiadywaliśmy się o tym dopiero na Mistrzostwach Europy, czyli już nieco za późno. Teraz to wszystko jest znacznie bardziej otwarte. Wracając do motoryki, to jej poprawa wśród europejskich koszykarzy jest na tyle widoczna, że poprzez odpowiednią pracę trenerów od przygotowania fizycznego w coraz większym stopniu dorównują Amerykanom. Widać ogromny postęp pod tym względem, bo w latach 90-tych była jeszcze przepaść między USA a Europą. Jeśli natomiast chodzi o rozgrywającego, to nie zmieniło się zbyt wiele. Zawodnik prowadzący grę powinien być przywódcą. Bardzo ważne, aby miał odpowiednie umiejętności i był mądrym człowiekiem. To przywództwo polega na tym, że nie myśli o sobie, a najważniejsze jest dla niego dobro drużyny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz